– Czuje się trochę lepiej, gorączka opada – powiedziała żona, Tana, żeby pocieszyć Sara.
Niebo się w końcu przejaśniło i teraz świeciło słońce, od którego mogłyby popękać kamienie. W miejscu, gdzie kiedyś było tylne wyjście z fabryki, Saro opróżnił ze śmieci swój wózek już chyba dziesięć razy i bolało go w krzyżu. Nagle, na wysokości alejki, która biegła wzdłuż ogrodzenia i krzyżowała się z główną drogą, zobaczył na ziemi coś błyszczącego. Pochylił się, żeby popatrzeć z bliska. Był to wielki wisior w kształcie serca, wysadzany małymi brylantami, z ogromnym diamentem w środku. Przez otwór przechodził łańcuch ze szczerego złota, przerwany w jednym miejscu. Prawa ręka Sara błyskawicznie podniosła naszyjnik i włożyła go do torby. Zupełnie jakby działała po swojemu, bez polecenia wydanego przez mózg, jeszcze otępiały z zaskoczenia. Saro wstał zlany potem, rozejrzał się, ale dokoła nie było żywego ducha.
Pino wybrał odcinek „pastwiska” położony bliżej plaży. W pewnej chwili jakieś dwadzieścia metrów od siebie zobaczył maskę samochodu, która wynurzała się z gęstych zarośli. Zatrzymał się, zdziwiony tym widokiem: to niemożliwe, żeby aż do siódmej rano przeciągnęła się czyjaś schadzka z prostytutką. Zaczął się skradać, ostrożnie stawiając stopy, zgięty wpół; dopiero na wysokości przednich świateł gwałtownie się wyprostował. Nic się nie stało, nikt go nie posłał do diabła, samochód wydawał się pusty. Pino podszedł jeszcze bliżej, aż w końcu zobaczył bezwładną męską sylwetkę na siedzeniu obok miejsca kierowcy, nieruchomą, jakby pogrążoną w głębokim śnie, z głową odchyloną do tyłu. Przez skórę czuł, że coś tu nie gra. Odwrócił się i zawołał przyjaciela. Ten nadbiegł, ciężko dysząc, z wybałuszonymi oczami.
– Co jest? Co tak wrzeszczysz? Odjebało ci?
W jego pytaniach pobrzmiewała złość, ale Pino uznał, że jest ona wynikiem zmęczenia.
– Spójrz tylko.
Zdobył się na odwagę, by podejść od strony kierowcy i szarpnąć za klamkę; na próżno – drzwi były zamknięte od wewnątrz. Saro zdążył już się uspokoić, więc razem spróbowali dotrzeć do drugich drzwi, o które częściowo opierało się ciało mężczyzny. Ale i z tego nic nie wyszło, ponieważ samochód, duże zielone BMW, stał tak blisko krzaków, że nie sposób było tam się przecisnąć. Wychylając się i kalecząc o kolce, zdołali jednak dokładniej przyjrzeć się twarzy tego człowieka. Nie spał, oczy miał otwarte i nieruchome. W tej samej chwili, kiedy zorientowali się, że jest martwy, obaj skamienieli ze zdziwienia i przerażenia: nie dlatego, że zobaczyli trupa, ale dlatego, że go rozpoznali.
– Czuję się jak w saunie – powiedział Saro, biegnąc szosą w kierunku kabiny telefonicznej. – To mi zimno, to znów gorąco.
Kiedy tylko otrząsnęli się z odrętwienia, uzgodnili, że zanim zawiadomią policję, zadzwonią jeszcze gdzie indziej. Telefon senatora Cusumano znali na pamięć. Saro wybrał numer, lecz zanim usłyszał pierwszy sygnał, Pino kazał mu odłożyć słuchawkę.
Saro odruchowo wykonał polecenie.
– Mamy go nie zawiadamiać?
– Zastanówmy się przez chwilę, pomyślmy, to poważna sprawa. A więc i ty, i ja dobrze wiemy, że senator gra rolę marionetki.
– Co to znaczy?
– Że za sznurki pociąga inżynier Luparello, który jest wszystkim, a raczej był wszystkim. Po jego śmierci Cusumano jest nikim, jest jak żebrak.
– I co z tego?
– Nic.
Ruszyli w kierunku Vigaty, ale po kilku krokach Pino zatrzymał przyjaciela.
– Rizzo – powiedział.
– Ja do niego nie zadzwonię, boję się, ja go nie znam.
– Ja też nie, ale i tak zadzwonię.
Numer podała mu telefonistka. Dochodiła dopiero za piętnaście ósma, ale Rizzo odebrał po pierwszym sygnale.
– Mecenas Rizzo?
– Tak, słucham.
– Przepraszam, panie mecenasie, że przeszkadzam tak wcześnie… Znaleźliśmy inżyniera Luparello… chyba nie żyje.
Po chwili milczenia Rizzo spytał:
– I dlaczego pan dzwoni z tym do mnie?
Pino oniemiał: wszystkiego się spodziewał, tylko nie takiej odpowiedzi; wydała mu się dziwna.
– Jak to?! Przecież pan… pan jest jego najlepszym przyjacielem. Sądziliśmy, że to właściwe…
– Dziękuję. Ale przede wszystkim musicie wypełnić wasz obywatelski obowiązek. Do widzenia.
Saro wysłuchał całej rozmowy z policzkiem przyciśniętym do twarzy Pina. Popatrzyli na siebie, zdziwieni. Rizzo zareagował tak, jak gdyby dowiedział się o śmierci jakiegoś anonimowego włóczęgi.
– Co jest? Przecież się przyjaźnili, nie? – wymamrotał Saro.
– A co my wiemy? Możliwe, że się ostatnio pokłócili – uspokajał go Pino.
– I co teraz?
– Idziemy wypełnić nasz obywatelski obowiązek, jak powiedział mecenas.
Ruszyli w kierunku miasta, wprost do komisariatu. Przez myśl im nawet nie przeszło, żeby iść z tym do karabinierów – ich dowódcą był porucznik z Mediolanu. A komisarz policji pochodził z Katanii, nazywał się Salvo Montalbano i kiedy chciał coś zrozumieć, rozumiał bez trudu.
2
– Jeszcze.
– Nie powiedziała Livia, wpatrując się w niego oczyma rozżarzonymi od miłosnego napięcia.
– Proszę.
– „Nie” znaczy „nie”.
„Lubię kiedy to robisz wbrew mojej woli” – wyszeptała mu kiedyś do ucha, więc teraz, w przypływie podniecenia, spróbował włożyć kolano między zaciśnięte uda, chwycił ją gwałtownie za przeguby i rozłożył jej ramiona. Wyglądała jak ukrzyżowana. Dysząc, patrzyli na siebie, aż nagle ustąpiła.
– Tak – powiedziała. – Tak. Teraz.
I właśnie wtedy rozdzwonił się telefon. Nie otwierając oczu, Montalbano sięgnął nie tyle po słuchawkę, ile po rozchybotaną połę snu, który go nieodwołalnie opuszczał.
– Słucham! – Był wściekły na intruza.
– Panie komisarzu, mamy klienta – rozpoznał głos brygadiera Fazio.
Drugi podkomendny, Tortorella, leżał jeszcze w szpitalu z fatalną raną postrzałową brzucha. Otrzymał ją od faceta, który udawał mafiosa, a był po prostu nic niewartym fiutem. „Klient” w ich żargonie oznaczał nieboszczyka, którym należało się zająć.
– Kto to jest?
– Jeszcze nie wiemy.
– Jak go zabili?
– Nie wiemy. Nie wiemy nawet, czy w ogóle został zamordowany.
– Nie rozumiem. Budzisz mnie i nic nie wiesz?
Odetchnął głęboko, żeby się pozbyć bezsensownego rozdrażnienia, które rozmówca znosił z taką cierpliwością.
– Kto go znalazł?
– Dwaj śmieciarze. Na „pastwisku”, w samochodzie.
– Już jadę. Zadzwoń tymczasem do Montelusy, sprowadź ekipę i zawiadom sędziego Lo Blanco.
Myjąc się pod prysznicem, doszedł do wniosku, że denat musiał należeć do bandy Cuffaro. Przed ośmioma miesiącami, prawdopodobnie w wyniku sporu o granice wpływów, między rodzinami Cuffaro z Vigaty i Sinagra z Feli wybuchła gwałtowna wojna – jeden trup na miesiąc, na przemian, w porządku, od którego nie było odstępstw: raz w Vigacie, raz w Feli. Ostatni, niejaki Mario Salino, został zastrzelony w Feli przez tych z Vignty, więc teraz przyszła widocznie kolej na jednego z bundy Cuffaro…