Zobaczył już wszystko i jedynie z gorliwości sprawdził jeszcze podłogę pod meblami. Wokół tylnej nogi łóżka owinięty był krawat. Podniósł go i przypomniał sobie, że Luparello miał rozpięty górny guzik koszuli. Wyjął zdjęcia z kieszeni i stwierdził, że krawat doskonale harmonizowałby z garniturem, który inżynier miał na sobie w chwili śmierci.
Kiedy wrócił do komisariatu, Germana i Galluzzo byli poruszeni.
– A brygadier?
– Fazio razem z pozostałymi jest na stacji benzynowej przy drodze do Marinelli. Była strzelanina.
– Jadę. Czy jest coś dla mnie?
– Tak, przesyłka od doktora Jacomuzziego.
Otworzył: to był naszyjnik. Zawinął go z powrotem.
– Germana, ze mną. Jedziemy na stację benzynową. Tam mnie zostawisz, a potem udasz się moim samochodem do Montelusy. Po drodze ci powiem, co masz dalej robić.
Wszedł do swojego pokoju, zadzwonił do mecenasa Rizzo. Poinformował go, że naszyjnik jest już w drodze, i przypomniał, żeby wręczył policjantowi czek na dziesięć milionów.
Kiedy jechali na miejsce strzelaniny, komisarz wbijał do głowy German, że nie może wręczyć Rizzowi przesyłki, dopóki nie dostanie od niego czeku. i że musi zawieźć ten czek na adres Sara Montaperto oraz powiedzieć mu, żeby zrealizował go zaraz po otwarciu banku, nazajutrz o ósmej rano. Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć – i strasznie go to irytowało – ale czuł, że sprawa Luparella szybko zmierza do końca.
– Mam potem wrócić po pana na stację?
– Nie, zostań w komisariacie. Skorzystam ze służbowego wozu.
Samochód policyjny i prywatne auto tarasowały wjazd na stację. Kiedy komisarz wysiadł i odesłał Germana, owiała go silna woń benzyny.
– Proszę uważać na nogi! – krzyknął Fazio.
Na ziemi utworzyła się wielka kałuża benzyny, której smród przyprawiał o mdłości i lekko oszałamiał. Przy dystrybutorze stał samochód z tablicą rejestracyjną Palermo. Miał roztrzaskaną przednią szybę.
– Kierowca jest ranny – powiedział brygadier. – Zabrała go karetka.
– Coś poważnego?
– Nie, jakieś głupstwo. Ale wystraszył się mocno.
– Co dokładnie się stało?
– Może porozmawia pan bezpośrednio z właścicielem stacji.
Mężczyzna odpowiadał na pytania tak wysokim głosem, że Montalbano miał wrażenie, jak gdyby ktoś przesuwał paznokciem po szkle. Sprawy potoczyły się mniej więcej tak: podjechał samochód, kierowca, który był sam, poprosił o zatankowanie do pełna, właściciel włożył kolbę do wlewu i zostawił ją w środku, blokując wyłącznik, ponieważ tymczasem nadjechał następny wóz, którego kierowca zażyczył sobie benzyny za trzydzieści tysięcy lirów i poprosił o sprawdzenie oleju. Właściciel już miał obsłużyć drugiego klienta, kiedy od strony szosy ktoś puścił serię z karabinu maszynowego; jakiś samochód raptownie przyspieszył i zniknął wśród innych pojazdów. Kierowca pierwszego auta natychmiast ruszył w pościg, kolba wysunęła się z baku i w dalszym ciągu lała się z niej benzyna. Mężczyzna z drugiego wozu rozwrzeszczał się wniebogłosy, gdyż kula drasnęła go w bark. Po chwili paniki, kiedy już właściciel stacji zdał sobie sprawę, że niebezpieczeństwo minęło, podbiegł do rannego, a z dystrybutora benzyna nadal lała się na ziemię.
– Czy widziałeś twarz pierwszego mężczyzny, tego, który ruszył w pościg?
– Nie, panie komisarzu.
– Czy jesteś tego pewny?
– Jak Boga kocham.
Tymczasem nadjechała straż pożarna, którą wezwał Fazio.
– Zróbmy w ten sposób – powiedział Montalbano do brygadiera. – Kiedy strażacy skończą pracę, zabierz ze sobą właściciela stacji, który na pewno nie powiedział mi całej prawdy, i przywieź go do komisariatu. Weź faceta w obroty. Na pewno wie, kim był mężczyzna, do którego strzelano.
– Ja też tak myślę.
– To pewnie zbir z rodziny Cuffaro. W tym miesiącu chyba kolej na jednego z nich. Założymy się, Fazio?
– Chce mnie pan okraść? – zaśmiał się brygadier – Przecież to od razu wiadomo!
– Tymczasem.
– Dokąd pan jedzie? Może podwieźć pana samochodem służbowym?
– Idę do domu, muszę się przebrać. Stąd to jakieś dwadzieścia minut piechotą. Trochę świeżego powietrza dobrze mi zrobi.
Nie chciał pójść na spotkanie z Ingrid Sjostrom ubrany jak pętak.
12
Prosto spod prysznica, nagi i mokry, pobiegł do pokoju i od razu usiadł przed telewizorem. Pokazywali migawki z porannego nabożeństwa. Operator dobrze wiedział, że jedynymi osobami, które mogły przydać nieco dramaturgii temu wydarzeniu, równie nudnemu jak wszystkie oficjalne uroczystości, byli wdowa, syn Stefano i siostrzeniec Giorgio. Pani Luparello raz po raz poruszała nerwowo głową, jak gdyby czemuś zaprzeczała, co komentator, głosem stłumionym i pełnym współczucia, zinterpretował jako ewidentny znak, że kobieta nie jest w sumie pogodzić się z faktem, nie chce przyjąć do wiadomości realizmu śmierci. Lecz kiedy operator wyłapywał jej wzrok, Montalbano odnalazł w nim potwierdzenie tego, co wdowa już mu wyznała: w tych oczach była tylko pogarda i znużenie. Obok niej siedział syn, „skamieniały z bólu”, jak mówił komentator. Młody inżynier wyglądał tak tylko dlatego, że wykazywał spokój, który graniczył z obojętnością. Giorgio natomiast kołysał się jak drzewo na wietrze. Był bladosiny, ledwo się trzymał na nogach, a w dłoniach miętosił chusteczkę mokrą od łez.
Kiedy rozległ się dzwonek telefonu, Montalbano podniósł słuchawkę, nie odrywając oczu od ekranu.
– To ja, Germana. Wszystko w porządku. Mecenas Rizzo dziękuje i mówi, że znajdzie sposób, żeby spłacić panu dług wdzięczności.
O tym, jak mecenas potrafi spłacić dług, mówiło się czasem w okolicy i jego wierzyciele chętnie zrezygnowaliby z takiej spłaty.
– Następnie zawiozłem czek Sarowi i jego żonie. Musiałem im go wciskać, nie wierzyli, myśleli, że to jakiś głupi dowcip, a potem zaczęli całować mi ręce. Oszczędzę panu tego wszystkiego, czym według nich Bóg powinien pana obdarzyć. Samochód jest w komisariacie. Mogę go tu panu odwieźć.
Komisarz spojrzał na zegarek: z Ingrid miał się spotkać dopiero za godzinę z okładem.
– Dobrze, ale bez pośpiechu. Wystarczy, że będziesz u mnie o wpół do dziesiątej. Potem odwiozę cię do miasta.
Nie chciał przeoczyć udawanego omdlenia: czuł się jak widz, któremu prestidigitator wyjawił tajemnicę sztuczki i który bawi się teraz nie efektem zaskoczenia, ale obserwowaniem zręcznej gry. Moment ten przeoczył jednak kamerzysta, który nie zdążył uchwycić omdlenia. Choć szybko przerzucił plan z ministra na członków rodziny, Stefano i dwaj ochotnicy wynosili już wdowę. Tylko Giorgio pozostał na swoim miejscu, wciąż chwiejąc się na nogach.