– Mówiłem ci, żebyś wyłączyła światła. I dlaczego przestawiłaś samochód?
– Gdybyś był w kłopocie, nie chciałabym cię zostawić samego.
– To twoje ubrania.
Wzięła je i położyła na sąsiednim siedzeniu.
– A torba?
– Na dnie morza. Teraz wracaj do domu. Już nie mogą cię wrobić.
Ingrid wysiadła i objęła Montalbana. Stała tak przez dłuższą chwilę, z głową przytuloną do jego piersi. Potem, nie patrząc już na niego, wsiadła z powrotem, wrzuciła bieg i odjechała.
Tuż przy wjeździe na most nad Canneto, prawie w poprzek drogi, stał samochód, a obok niego mężczyzna, z opartymi na dachu łokciami. Dłońmi zakrywał sobie twarz i lekko chwiał w się na nogach.
– Co jest? – rzucił Montalbano, hamując.
Mężczyzna odwrócił się; z rozległej rany na samym środku czoła ciekła krew, zalewając mu twarz.
– Kutas – powiedział.
– Nie zrozumiałem, czy może pan mówić jaśniej? – Montalbano wysiadł z samochodu i podszedł do nieznajomego.
– Jechałem sobie spokojnie, aż tu jakiś skurwysyn zaczął wyprzedzać, i to tak, że prawie zepchnął mnie na pobocze. A więc wkurwiłem się i zacząłem go gonić, trąbiąc i dając znaki długimi światłami. Ten w pewnej chwili zahamował, niemal tarasując mi drogę. Kiedy wysiadł, w ręku trzymał coś, czego nie mogłem dostrzec, ale przestraszyłem się, bo pomyślałem, że to broń. Podszedł do mojego okna… miałem opuszczoną szybę… i bez słowa zdzielił mnie tym czymś, co okazało się kluczem francuskim.
– Potrzebuje pan pomocy?
– Nie, już przestaję krwawić.
– Czy chce pan wnieść skargę?
– Niech mnie pan nie rozśmiesza, i tak łeb mi pęka.
– Zawieźć pana do szpitala?
– A może pan, z łaski swojej, pilnować własnej dupy?
Od dawna nie przespał całej nocy, jak Pan Bóg przykazał. Teraz przyplątał się ten pieprzony ból – skutek przejażdżki łożyskiem rzeki. Bez względu na to, czy Montalbano leżał na brzuchu, czy na plecach, ból pozostawał, tępy, mglisty, a przez to nieznośny.
Włączył światło. Była czwarta. Na szafce wciąż leżała maść i kłębek gazy, którą opatrywał Ingrid Wstał i przed lustrem w łazience posmarował sobie kark odrobiną maści, która mogła przynieść ulgę, a potem owinął szyję bandażem i przymocował go plastrem. Zrobił to pewnie za mocno, bo z trudem kręcił głową. Przejrzał się w lustrze. I wówczas w mózgu rozbłysnął mu oślepiający flesz, który przyćmił nawet światło łazienki: komisarz poczuł się jak komiksowa postać, która ma w oczach promienie rentgenowskie i dzięki nim widzi wszystko na wskroś.
W gimnazjum uczył go religii pewien stary ksiądz. „Prawda jest światłem” – powiedział któregoś dnia.
Montalbano był uczniem uciążliwym i leniwym, zawsze siedział w ostatniej ławce. „Jeżeli w jakiejś rodzinie wszyscy mówią prawdę, to oszczędzają na liczniku” – skomentował kiedyś głośno słowa katechety, za co został wyrzucony z klasy.
Teraz, ponad trzydzieści lat później, przeprosił w duchu księdza.
– Okropnie pan wygląda! – wykrzyknął Fazio, kiedy tylko komisarz wszedł do biura. – Źle się pan czuje?
– Zostaw mnie w spokoju – odpowiedział Montalbano. – Czy są jakieś wiadomości o Gambardelli? Znaleźliście go?
– Nie. Zniknął. Boję się, że znajdziemy go gdzieś w polu, rozwłóczonego przez psy.
W głosie brygadiera pobrzmiewał jednak niepokój. Za długo się znali, żeby komisarz tego nie wyczuł.
– Co jest?
– A to, że Galio siedzi na pogotowiu, rozwalił sobie rękę, nic poważnego.
– Jak to się stało?
– Niewielki wypadek.
– Kraksa? Jechał za prędko?
– Tak.
– Mam zawołać twoją mamusię, żeby w końcu kazała ci to z siebie wydusić?
– No więc kazałem mu jechać na targ, bo była tam bójka. Natychmiast popędził, wie pan, jaki on jest. Wyleciał z drogi i uderzył w słup. Samochód zabrano na nasz parking do Montelusy, dostaliśmy zapasowe auto.
– Powiedz prawdę, Fazio: ktoś nam przedziurawił opony?
– Tak.
– I Galio nie sprawdził, jak was prosiłem już chyba ze sto razy? Czy tak trudno zapamiętać, że przebijanie opon to sport narodowy w tym zasranym miasteczku? Powiedz mu, żeby nie pokazywał się dzisiaj w biurze, bo jeśli go zobaczę, to mu nogi z dupy powyrywam.
Trzasnął drzwiami swojego gabinetu, naprawdę wściekły. Zaczął gmerać w blaszanym pudełku, w którym trzymał różne drobiazgi, od oderwanych guzików po znaczki, wyjął klucz do starej fabryki i wyszedł bez słowa.
Siedząc na zbutwiałej belce w miejscu, gdzie znalazł torbę Ingrid, przyglądał się przedmiotowi, który poprzednio wydawał mu się czymś bez znaczenia, jakąś złączką do rur, a który teraz rozpoznał bez trudu: kołnierz ortopedyczny, prawie nowy, choć wyraźnie już ktoś go używał. Chyba zadziałała siła autosugestii, bo kark znów zaczął go boleć. Wstał, wziął kołnierz, wyszedł ze starej fabryki i wrócił do komisariatu.
– Pan komisarz? Mówi Stefano Luparello.
– Słucham, inżynierze.
– Uprzedziłem wczoraj kuzyna, że chce się pan z nim spotkać dzisiaj o dziesiątej. Jednak pięć minut temu zadzwoniła do mnie ciotka, jego matka. Myślę, że Giorgio nie będzie mógł przyjść o wyznaczonej przez pana godzinie.
– Co się stało?
– Nie wiem dokładnie, ale chyba całą minioną noc był poza domem, tak powiedziała ciotka. Wrócił niedawno, około dziewiątej, w stanie, który można nazwać opłakanym.
– Proszę mi wybaczyć, inżynierze, ale pańska matka chyba mówiła, że on nocuje u was.
– Owszem, tak było do śmierci mojego ojca, potem przeniósł się do własnego domu. U nas bez taty czuł się niezręcznie. W każdym razie ciotka wezwała lekarza, który zrobił mu zastrzyk uspokajający. Teraz śpi głęboko. Wie pan, bardzo mi go żal. Być może nazbyt mocno przywiązał się do mojego ojca.
– Rozumiem. Kiedy zobaczy się pan ze swoim kuzynem, proszą mu powiedzieć, że muszę z nim porozmawiać. Ale bez pośpiechu, nic ważnego, kiedy tylko będzie mógł.
– Oczywiście. Ach, obok mnie jest mama; prosi, żebym pana pozdrowił.
– Dziękuję. Proszę jej powiedzieć, że ja… Pańska matka jest nadzwyczaj na kobietą, inżynierze. Proszę jej powiedzieć, że darzę ją ogromnym szacunkiem.
– Bardzo dziękuję, przekażę.
Montalbano stracił jeszcze godzinę, podpisując i wypełniając dokumenty. Były to równie skomplikowane, co niepotrzebne kwestionariusze ministerialne. Galluzzo, bardzo wzburzony, nie tylko nie zapukał, lecz otworzył na oścież drzwi, aż odskoczyły od ściany.
– Co, do cholery?! Co się stało?
– Właśnie miałem wiadomość od kolegi z Montelusy. Mecenas Rizzo został zamordowany. Zastrzelony. Znaleźli go obok jego samochodu w dzielnicy San Giusippuzzu. Jeżeli pan chce, dowiem się więcej.
– Zostaw, pojadę tam.
Montalbano spojrzał na zegarek. Jedenasta! Wybiegł z komisariatu.
W domu Sara nie było nikogo. Kiedy Montalbano zapukał do sąsiednich drzwi, otworzyła mu rozgniewana staruszka.
– Co tam! Jak można tak nachodzić ludzi?!
– Proszę mi wybaczyć, szukałem państwa Montaperto.
– Państwa Montaperto? Ładni mi państwo! To chamy, śmieciarze, i tyle! – Pomiędzy dwiema rodzinami najwyraźniej nic układało się najlepiej. – A pan to kto?