Przed wyjściem z domu – mieszkał samotnie w niewielkiej willi nad morzem, po jednej stron „pastwiska” – zapragnął zatelefonować do Genui. Livia odebrała natychmiast.
– Przepraszam – rzekł – ale chciałem usłyszeć twój głos.
– Śniłeś mi się – oznajmiła sennie. I zaraz dodała: – Byliśmy razem.
Montalbano już miał powiedzieć, że ona też mu się śniła, ale dziwnie się speszył. Zamiast tego zapytał:
– A co robiliśmy?
– To, czego nie robimy już od dawna – odparła.
W komisariacie oprócz brygadiera zastał tylko trzech agentów. Pozostali byli w sklepie odzieżowym, którego właściciel zastrzelił siostrę podczas kłótni o podział spadku i uciekł. Montalbano otworzył drzwi pokoju przesłuchań. Dwaj śmieciarze siedzieli na ławce, jeden obok drugiego, bladzi pomimo upału.
– Czekajcie, zaraz wracam – rzucił, lecz tamci byli tak otępiali, że nawet nie odpowiedzieli. Wiadomo, że kiedy ktoś trafia na policję, wszystko jedno z jakiego powodu, sprawy zawsze ciągną się długo. – Czy któryś z was zawiadomił dziennikarzy? – zwrócił się komisarz do swoich ludzi.
Zaprzeczyli, kręcąc głowami.
– Pamiętajcie: nie chcę, żeby się tu plątali.
Galluzzo nieśmiało zrobił krok do przodu i podniósł dwa palce, jak gdyby chciał spytać, czy może iść do ubikacji.
– Nawet mój szwagier?
Szwagier Galluzza był dziennikarzem stacji Televigata, gdzie prowadził kronikę wypadków. Montalbano wyobraził sobie rodzinną kłótnię, do której by doszło, gdyby Galluzzo nic mu nie powiedział. I rzeczywiście, podwładny patrzył na niego błagalnym, psim wzrokiem.
– Dobrze. Niech przyjdzie, kiedy wyniosą zwłoki. I żadnych zdjęć.
Pojechali samochodem służbowym, zostawiając na posterunku jedynie Giallombarda. Za kierownicą siedział Peppe Gallo, który obok Galluza najczęściej był obiektem głupich kawałów o policjantach. Wiedząc, jak prowadzi, Montalbano go ostrzegł:
– Tylko nie pędź, nie ma takiej potrzeby.
Na zakręcie koło kościoła del Carmine kierowca jednak nie wytrzymał i przyspieszył z piskiem kół. Dał się słyszeć krótki huk, jak strzał z pistoletu, po czym samochodem zarzuciło. Wysiedli; prawa tylna opona pękła. Została przecięta jakimś ostrzem – jego podłużne ślady były dobrze widoczne.
– Fiuty, skurwysyny! – wybuchnął brygadier.
Montalbano wściekł się nie na żarty.
– Przecież wiecie, że co dwa tygodnie przecinają nam opony! Jezu! Codziennie rano powtarzam, żebyście je sprawdzili przed wyjazdem! Ale wy, sukinsyny, macie to w dupie! Aż w końcu któryś z nas skręci kark!
Krzątanina przy wymianie koła zabrała im dziesięć minut, a kiedy dojechali do „pastwiska”, specjaliści z Montelusy znajdowali się już na miejscu. Byli na etapie medytacji, jak to nazywał Montalbano, czyli pięciu lub sześciu agentów chodziło dokoła samochodu, z pochylonymi głowami, trzymając dłonie w kieszeniach albo za plecami. Wyglądali jak filozofowie pogrążeni w głębokich rozmyślaniach, a tak naprawdę łazili z wytrzeszczonymi oczami, szukając na ziemi znaków, śladów, jakiegoś tropu. Ujrzawszy Montalbana, Jacomuzzi, ich szef, wybiegł mu naprzeciw.
– Jak to, bez dziennikarzy?
– Nie chcę ich tutaj widzieć.
– Tym razem zabiją cię, że przepuścili przez ciebie taką wiadomość. – Był wyraźnie podekscytowany. – Czy słyszałeś już, kim jest denat?
– Nie, gadaj.
– Inżynier Silvio Luparello.
– O kurwa! – Montalbano zdobył się tylko na taki komentarz.
– A wiesz, jak zginął?
– Nie. I wcale nie chcę wiedzieć. Sam zobaczę.
Jacomuzzi obraził się i wrócił do ekipy. Fotograf zrobił już swoje, teraz przyszła kolej na doktora Pasquano. Zmuszony pracować w niewygodnej pozycji. do polowy zagłębiony w samochodzie, przechylał się w kierunku miejscu obok kierowcy, gdzie Montalbano dostrzegł ciemną sylwetkę. Fazio i agenci z Vigaty pomagali kolegom z Montelusy. Komisarz zapalił papierosa i popatrzył w stronę zakładów chemicznych. Fascynowały go te ruiny. Obiecał sobie, że któregoś dnia sfotografuje to miejsce, wyśle zdjęcia Livii i w ten sposób opowie jej o sobie i o swojej ziemi, której ona jeszcze nie potrafiła zrozumieć.
Tymczasem przyjechał sędzia Lo Bianco. Wysiadł z samochodu, nie kryjąc podniecenia.
– Czy denat to naprawdę inżynier Luparello?
Jacomuzzi wyraźnie nie tracił czasu.
– Tak się wydaje.
Sędzia dołączył do ekipy z sądówki. Zaczął rozmawiać wzburzonym głosem z Jacomuzzim i z doktorem Pasquano, który wyciągnął z torby butelkę alkoholu i zdezynfekował dłonie. Po dłuższej krzątaninie, podczas której Montalbano zdążył nawet przypiec się trochę na słońcu, ludzie z sądówki wsiedli do samochodu i odjechali. Przechodząc obok komisarza, Jacomuzzi nawet się z nim nie pożegnał. Montalbano usłyszał, jak za jego plecami zawyła syrena ambulansu. Teraz przyszła kolej na niego, musiał się wziąć do pracy, nie było rady. Otrząsnął się z otępienia i skierował kroki w stronę samochodu z denatem.
W połowie drogi zatrzymał go sędzia.
– Ciało może zostać przewiezione. A zważywszy na to jak znaną postacią był biedny inżynier, im bardziej się pospieszymy, tym lepiej. W każdym razie proszę mnie codziennie informować o rozwoju śledztwa. – Zamilkł na chwilę, a potem, chcąc złagodzić stanowczość ostatnich słów, powiedział: – Proszę dzwonić, kiedy tylko uzna pan za stosowne. – Znów zamilkł, po czym dodał: – W godzinach urzędowania, ma się rozumieć.
Oddalił się. W godzinach urzędowania i nie do domu. W domu, co było rzeczą powszechnie wiadomą, sędzia Lo Bianco oddawał się tworzeniu ważnej i poważnej księgi: Życie i dzieła Rinalda i Antonia Lo Bianco, bakałarzy Uniwersytetu w Agrygencie zapanowaniu króla Marcina Młodego (1402-1409). Tytułowych bohaterów uważał za swoich przodków, dalekich wprawdzie, ale jednak.
– Jak zginął? – spytał Montalbano lekarza.
– Niech pan sam zobaczy – odpowiedział Pasquano, przesuwając się na bok.
Komisarz zajrzał do samochodu, w którym było gorąco jak w piecu (a raczej jak w krematorium), pierwszy raz spojrzał na nieboszczyka i natychmiast pomyślał o kwestorze. Nie dlatego, że miał w zwyczaju wznosić myśli ku przełożonym na początku każdego dochodzenia, lecz wyłącznie dlatego, że ze starym kwestorem Burlando, z którym był zaprzyjaźniony, dziesięć dni temu rozmawiał o książce Ariesa Człowiek i śmierć, którą obaj właśnie przeczytali. Kwestor twierdził, że śmierć, nawet najpodlejsza, w każdym przypadku należy do sfery sacrum. Montalbano sprzeciwiał się, mówiąc, że w żadnej śmierci, nawet w śmierci papieża, żadnego sacrum dostrzec nie umie. Chciałby, żeby kwestor stanął teraz przy nim i zobaczył to, na co on sam właśnie patrzył. Inżynier, zawsze nieskazitelnie elegancki, zadbany w każdym szczególe wyglądu, teraz był bez krawata, koszulę miał rozpiętą, przekrzywione okulary, kołnierz marynarki niechlujnie podniesiony do połowy, skarpetki opuszczone i niemal wywinięte na półbuty. Najbardziej jednak uderzył komisarza widok opuszczonych do kolan spodni, z białymi majtkami wewnątrz, i koszuli, podwiniętej razem z podkoszulkiem aż do piersi. I przyrodzenia – ohydnie wystającego, nabrzmiałego, w kępie włosów, brutalnie kontrastującego z delikatnym zarysem reszty ciała.