Ale to nie tak. Kontur pojawia się jako coś w rodzaju mglistego przybliżenia. Tworzy się godzinami przez pomiary echa mikrowybuchów. Wygląda jak pasmo pajęczyny, p wiele szersze niż sam tunel i rozpływające się po brzegach. Gdy się je ogląda, można się dowiedzieć, że gdzieś w mrokach jest coś, co je wywołuje. Może granica fazowa skały albo złoże żwiru. Gdy ma się szczęście jest to podziemie Hiczich. Cokolwiek to jest, istnieje gdzieś tam z pewnością, ale nie wiadomo dokładnie gdzie. Jeśli tunel ma dwadzieścia metrów średnicy, co jest właściwą średnicą dla hiczijskich tuneli łącznikowych, kontur cieniowy na pewno pokaże szerokość pięćdziesiąt, może nawet i sto.
Gdzie wiec kopać?
Na tym polega sztuka poszukiwania. Trzeba zgadywać na podstawie posiadanych informacji.
Można wiercić dokładnie w środku geometrycznym, o ile da się. zobaczyć, gdzie jest środek. To najłatwiejszy sposób. Można wiercić tam, gdzie cienie są najgłębsze. Tak postępują średnio bystrzy poszukiwacze i prawie co drugi raz im się udaje. Można też robić to co ja, to znaczy starać się myśleć jak Hiczi. Patrzy się na kontur, jak na całość i zastanawia, jakie punkty mógł on łączyć. Następnie wyznacza w wyobraźni drogę między nimi, to znaczy jak zaplanowałbyś tunel, gdybyś był hiczijskim inżynierem kierującym budową i wierci gdzieś na tej linii.
To właśnie zrobiłem, ale oczywiście zrobiłem to źle. Myślało mi się mętnie, ale zacząłem dochodzić do wniosku, że wiem co zrobiłem.
Wyobraziłem sobie kontur. Właściwym miejscem wiercenia było to, na którym posadziłem kapsułę, ale oczywiście nie mogłem tam ustawić igloo, bo mi kapsuła przeszkadzała. Wiec ustawiłem je z dziesięć jardów dalej na stoku jaru.
Przekonany byłem, że o te dziesięć jardów spudłowaliśmy.
Byłem zadowolony z siebie, że do tego doszedłem, choć nie wiem, jaką w praktyce mogłoby to stanowić różnice. Gdybym miał jeszcze jedno igloo, chętnie zacząłbym na nowo, zakładając, że wytrzymam tak długo. Ale to było bez znaczenia, bo nie miałem drugiego igloo.
Usiadłem wiec na brzegu ciemnego szybu, kiwając z uznaniem głową nad sposobem, w jaki rozwiązałem problem, machając nogami i od czasu do czasu zrzucając odłamki do środka. Sądzę, że było to coś w rodzaju pragnienia śmierci, bo od czasu do czasu przychodziło mi do głowy, że najlepiej byłoby skoczyć w dół i zasypać się gruzem.
Ale etyka purytańska nie życzyła sobie, bym tak postąpił. W każdym razie to rozwiązywałoby tylko moje osobiste problemy. Nic by nie dało miłej Dorrie Keefer, pochrapującej na zewnątrz w huraganie termicznym.
Zacząłem się zastanawiać co mnie obchodzi Dorrie. Był to dość miły temat rozmyślań, ale jakby smutnawy.
Zacząłem znowu myśleć o tunelu.
Dno szybu nie mogło być więcej oddalone od tunelu niż o parę jardów. Przyszło mi do głowy, by skoczyć na dno i dodrapać się, gdzie trzeba rękawicami. Wyglądało to na dobry pomysł. Nie wiem ile w nim było dziwactwa, a ile fantazjowania chorego faceta, ale ciągle myślałem jakby to fajnie było, gdyby w środku jeszcze siedzieli Hiczi, a gdy się dodrapie do niebieskiej wykładziny mogę po prostu grzecznie zastukać a oni otworzą i mnie wpuszczą. Widziałem nawet jak powinniby wyglądać: dość przyjaźni i bogom podobni. Byłoby bardzo miło spotkać Hicziego, żywego i mówiącego po angielsku. Mógłbym zapytać:
— Hiczi, do czego naprawdę, używaliście tych przedmiotów, które nazywamy wachlarzami modlitewnymi?
Albo:
— Hiczi, czy masz w apteczce coś, co by mnie uchroniło od śmierci? Albo też:
— Hiczi, przepraszam, że ci nabałaganiliśmy przed domem, postaram się to sprzątnąć.
Zepchnąłem do szybu jeszcze trochę, odłamków. Nie miałem nic lepszego do roboty, a kto wie, może im się to spodoba. Po chwili był już wypełniony do połowy, a mnie zabrakło' odłamków, bo pozostałe wypchnąłem z igloo, a nie miałem siły by po nie pójść. Zacząłem sobie szukać czegoś innego do roboty. Nastawiłem na nowo głowice, wymieniłem stępione ostrza na ostatnie dobre, jakie nam zostały, wycelowałem je mniej więcej w kierunku dna jaru pod kątem dwudziestu stopni i włączyłem.
Dopiero gdy zauważyłem, że Dorrie stoi obok mnie i pomaga trzymać głowice, podczas pierwszych jardów wiercenia zrozumiałem, że coś postanowiłem.
Czemu nie spróbować ukośnego wiercenia? Czy mamy lepsze rozwiązanie?
Nie mieliśmy. Wierciliśmy.
Gdy wiertła przestały buksować i zaczęły wgryzać się. systematycznie w skałę, a my mogliśmy przestać się nimi zajmować, opróżniłem miejsce pod ścianą igloo i wypchnąłem odłamki. Potem po prostu usiedliśmy patrząc, jak wiertła wyrzucają kawałki skały do starego szybu. Pięknie się napełniał. Milczeliśmy. I znowu zasnąłem.
Nie obudziłem się póki Dorrie nie zaczęła mnie walić po głowie. Siedzieliśmy zagrzebani w odłamkach, ale to nie była tylko skała. Świeciły niebiesko, tak mocno, że raziły mnie w oczy.
Głowice musiały już parę godzin skrobać ściany hiczijskiego tunelu. Nawet wyryły w nich zagłębienia.
Popatrzyliśmy w dół. Widać było patrzące na nas okrągłe, jasne, błękitne oko ściany tunelu. Był prześliczny i należał do nas.
Nawet wtedy nie zaczęliśmy rozmawiać.
Jakimś sposobem, kopiąc i wijąc się, udało mi się przepchnąć przez gruz do rękawa. Zamknąłem śluzę, wypchnąwszy na zewnątrz parę metrów sześciennych kamienia. Po czym zacząłem grzebać w stosie odpadków w poszukiwaniu wierteł ogniowych. Wreszcie je znalazłem. Sam nie wiem jak. Udało mi się je ustawić i przygotować. Zapaliłem je. Ujrzałem jasny krąg światła wybiegającego z szybu i kładącego się plamami na suficie igloo.
Nagle krótko zaskowyczał gaz i rozległ się łoskot luźnych odłamków na dnie szybu, spadających w dół.
Przekopaliśmy się do tunelu Hiczich. Był nie uszkodzony i czekał na nas. Nasza ślicznotka była nietknięta. Wzięliśmy jej dziewictwo z całą miłością i szacunkiem, i weszliśmy w nią.
XII
Musiałem — znowu zemdleć, a gdy przyszedłem do siebie leżałem na podłodze tunelu. Hełm miałem otwarty. Boczne zapięcie skafandra również. Oddychałem stechłym śmierdzącym powietrzem, które liczyło ćwierć miliona lat i pachniało każdą minuta tego czasu. Ale to było powietrze. Gęstsze niż normalne ziemskie i znacznie wilgotniejsze; ale ciśnienie cząstkowe tlenu miało takie samo. W każdym razie nadawało się do oddychania. Udowodniłem to wdychając je i nie umierając.
Obok mnie leżała Dorrie Keefer.
W niebieskim świetle hiczijskich ścian jej cera wyglądała nienadzwyczajnie. Początkowo nie byłem nawet pewien, czy żyje. Ale niezależnie od swego wyglądu puls miała dobry, płuca funkcjonowały, a gdy poczuła, że ją trącam, otworzyła oczy.
— Zdążyliśmy — powiedziała.
Usiedliśmy uśmiechając się do siebie głupawo jak karnawałowe maski w niebieskim hiczijskim świetle.
Zrobić coś więcej w tym momencie było zupełnie niemożliwe. Byłem zbyt zajęty przyjmowaniem do wiadomości, że nie umarłem. Nie chciałem narazić tego mało prawdopodobnego faktu poruszaniem się. Ale nie było mi wygodnie i po chwili zrozumiałem, że jest mi bardzo gorąco. Zamknąłem hełm, by odciąć się od gorąca, ale smród wewnątrz był tak okropny, że otworzyłem go ponownie, doszedłszy do wniosku, że upał jest łatwiejszy do wytrzymania.
Wtedy przyszła mi do głowy myśl, że gorąco jest tylko nieprzyjemne, a nie zabójcze. Przenikanie energii przez powierzchnie hiczijskiej wykładziny ściennej jest bardzo powolne, ale nie dość powolne jak na ćwierć miliona lat. Mój tępy stary mózg przetrawiał te myśl przez pewien czas i doszedł do następującego wniosku: przynajmniej do niedawna, parę stuleci a najwyżej tysiącleci temu, tunel był chłodzony. Oczywiście automatycznie, pomyślałem mądrze. Bomba, już to samo jedno warte było odkrycia. Uszkodzona czy nie, maszyneria będzie warta majątek…