— Palić — powiedział, a towarzysząca mu dziewczyna natychmiast zapaliła papierosa i podała mu.
— Nędzna speluna — oświadczył, a Yastra zaczął wyłazić ze skóry, by okazać, jak bardzo się z nim zgadza.
Usiadłem przy nich, no, to znaczy nie przy ich stoliku; nawet na nich nie spojrzałem. Ale słyszałem, co mówili. Yastra też na mnie nie spojrzał, choć oczywiście widział, jak wchodziłem i wiedział, że mam ich na oku. Ale musiałem się pogodzić z tym, że zamówienie przyjęła ode mnie jego żona Numer Trzy, bo Yastra nie zamierzał tracić na mnie czasu, mając przy stoliku Ziemniaka z czarterowego statku.
— Jak zwykle — powiedziałem, mając na myśli czysty spirytus podany w kubku od napoju bezalkoholowego. — I odbitka waszych informacji — dodałem ciszej. Błysnęła ku mnie oczami znad flirtowoalki. Mała ciekawska lisica. Poklepałem ją przyjacielsko po dłoni, wsuwając zwinięty banknot. Odeszła.
Ziemniak badał wzrokiem otoczenie łącznie ze mną. W odpowiedzi spojrzałem na niego, grzecznie ale chłodno, on zaś prawie niedostrzegalnie kiwnął mi głową i odwrócił się do Subhasha Yastry.
— Ponieważ już tu jestem — powiedział — mogę ostatecznie zająć się, czymkolwiek co tu jest do roboty. A co jest?
Sub uśmiechnął się szeroko jak wysoka, chuda żaba.
— Ach, wszystko co pan życzy, saar. Rozrywki? W naszych prywatnych salonach mamy najwybitniejsze artystki trzech planet, bajadery, świetne aktorki…
— Tego mamy po uszy w Cincinnati. Nie przyleciałem na Wenus, by oglądać występy kabaretowe. — Oczywiście nie mógł wiedzieć, jak dobre zrobił posuniecie; prywatne pokoje Suba były bardzo nisko notowane wśród nocnych lokali na Wenus, a nawet najlepsze z nich niewiele były warte.
— Oczywiście, saar! To może zechciałby pan wziąć pod uwagę wycieczkę?
— Ech — potrząsnął głową Cochenour. — Co za sens? Czy jest tam inaczej, niż na naszym lądowisku leżącym dokładnie nad naszymi głowami?
Yastra zawahał się. Widziałem dobrze, jak oblicza w myśli dalsze konsekwencje, porównując szansę zabrania Ziemniaka na wycieczkę, po powierzchni, z tym, co mógłby dostać ode mnie za pośrednictwo. Nie spojrzał w moją stronę. Zwyciężyła uczciwość, to znaczy uczciwość podparta szybką oceną łatwo — wierności Cochenoura.
— Niewielka różnica, istotnie — przyznał. — Na powierzchni wszystko bardzo gorące i suche, przynajmniej w promieniu tysiąca kilometrów. Ale nie miąłem na myśli powierzchni.
— Wiec co?
— Ach, saar, nory Hiczich! Zaraz pod tym osiedlem ciągną się na wiele mil. Można by znaleźć przewodnika…
— Nie bierze mnie — mruknął Cochenour. — W każdym razie nie tak blisko.
— Saar?
— Jeśli przewodnik może nas tam poprowadzić — wyjaśnił Cochenour — to znaczy, że są zbadane. Co oznacza, że już wyszabrowane. Cóż w tym ciekawego?
— Oczywiście — przyznał natychmiast Yastra. — Rozumiem, co pan ma na myśli, saar.
Humor wyraźnie mu się poprawił i czułem jak jego radar skierował się na mnie, by go upewnić, że słucham, choć w ogóle nie patrzył w moją stronę…
— Prawdę mówiąc — dodał — zawsze jest szansa natrafienia na nowe wykopaliska, saar, pod warunkiem, że wie się, gdzie szukać. Czy mam racje przyjmując, że to by pana zainteresowało?
Trzecia Yastry przyniosła mojego drinka i cieniutki papierek z kserokopią.
— Trzydzieści procent — szepnąłem jej. — Powiedz Subowi. Ale bez targów i bez nikogo innego w licytacji…
Kiwnęła głową i zrobiła do mnie oko. Była tak samo pewna jak ja, że Ziemniak już połknął przynętę. Miałem zamiar sączyć mojego drinka tak długo jak się da, jednak widząc zbliżającą się pomyślność byłem gotów ją uczcić i pociągnąłem duży, serdeczny tyk.
Ale przynęcie brakowało haczyka. Nieoczekiwanie Ziemniak wzruszył ramionami.
— Założę się, że to strata czasu — mruknął. — Naprawdę tak myślę. Jeżeli ktoś wie gdzie szukać, to sam by już tam poszukał, prawda?
— Ach, proszę pana! — zawołał Subhash Yastra. — Przecież są setki niezbadanych tuneli! Tysiące! A w nich, kto wie, może bezcenne skarby?
Cochenour potrząsnął głową.
— Daj sobie spokój — powiedział. — Przynieś nam jeszcze drinka. I postaraj się, żeby tym razem lód był naprawdę zimny.
Z lekka zachwiany w nadziejach odstawiłem swój kubek, odwróciłem się nieco od Ziemniaków, by ukryć dłoń i zerknąłem do odbitki raportu Suba, by zorientować się, czy nie ma tam czegoś, co wyjaśniałoby czemu Cochenour stracił zainteresowanie sprawą.
Nie było. Ale za to wiele się dowiedziałem. Dziewczyna, która była z Cochenourem nazywała się Dorota Keefer. Podróżuje z nim od paru lat, tym razem po raz pierwszy poza Ziemie — Nie było nic na temat ich małżeństwa ani projektów na nie, przynajmniej z jego strony. Ona miała niewiele ponad dwadzieścia, wiek rzeczywisty, nie fingowany lekami i przeszczepami. Sam Cochenour mocno przekroczył dziewięćdziesiątkę.
Oczywiście nie wyglądał ani na to, ani nawet blisko tego. Przyglądałem się jak podchodził do stolika; jak na człowieka jego wzrostu poruszał się lekko i sprężyście. Forsą miał z własności ziemskiej i petro-żywności; według informacji był jednym z pierwszych milionerów naftowych, którzy przestawili się ze sprzedaży paliwa do samochodów i ogrzewania na produkcje żywności, hodując algi w surowej ropie z własnych szybów i po przetworzeniu sprzedając je dla celów konsumpcyjnych. Już nie był zwykłym milionerem, ale kimś znacznie większym.
I to wyjaśniało jego wygląd. Korzystał z Pełnej Lekarskiej z dodatkami. Sprawozdanie podawało, że serce ma tytanowo — plastykowe. Płuca przeszczepione z dwudziestolatka, który zginął w katastrofie helikoptera. Działanie skóry, muskułów i tkanki tłuszczowej, nie mówiąc już o różnych systemach gruczołowych, podtrzymywał hormonami i biostymulatorami kosztem dobrze ponad tysiąca dolarów dziennie. Sądząc z tego, jak poklepał siedzącą obok niego dziewczynę, dostawał wszystko, co się należało za te pieniądze. Wyglądał i zachowywał się jakby miał nie więcej niż czterdziestkę, może zdradzało go tylko spojrzenie jasnoniebieskich zimnych jak diamenty, znużonych i nieufnych oczu.
Cóż za wspaniały jeleń! Przełknąłem resztę mego drinka i kiwnąłem na Trzecią, by mi przyniosła następny. Musiał istnieć sposób zmuszenia go, by wynajął moją kapsułę.
Trzeba go tylko było znaleźć.
Za barierką kafejki Yastry połowa Wrzeciona myślała oczywiście w ten sam sposób. Byliśmy na dnie martwego sezonu; banda Hohmannowska miała przylecieć dopiero za trzy miesiące, wszystkim nam zaczynało brakować pieniędzy. Mój przeszczep wątroby był malutką dodatkową zachętą. Z setki głodnych szczurów, których widziałem kątem oka, dziewięćdziesięciu dziewięciu potrzebowało nie mniej pilnie niż ja chapnąć coś z forsy bogatego turysty tylko po to, by zostać przy życiu.
Ale wszyscy nie mogli tego zrobić. Dwóch z nas, trzech, może nawet i tuzin mogło załapać tyle, by to coś naprawdę znaczyło. Nie więcej. A ja musiałem być jednym z tych niewielu.
Łyknąłem potężnie mego drugiego drinka, dałem ostentacyjnie Trzeciej Yastry hojny napiwek i leniwie odwróciłem się twarzą wprost do Ziemniaków.
Dziewczyna rozmawiała z grupką sprzedawców pamiątek z miną równocześnie zaciekawioną i niepewną.
— Boyce? — zapytała, patrząc na niego przez ramie.
— Co tam?
— Do czego to służy?
Przechylił się przez barierkę i popatrzył.