Выбрать главу

— Wygląda na wachlarz — powiedział.

— Zgadza się, wachlarz modlitewny Hiczich! — zawołał handlarz. Znałem go, był to Booker Allemang, weteran Wrzeciona. — Sam go znalazłem, panienko! Spełni każde pani życzenie, codziennie dostaje listy od klientów donoszących o cudownych rezultatach…

— Przynęta na frajerów — warknął Cochenour. — Kup sobie jeśli chcesz.

— Ale co on powoduje? Zaśmiał się chrapliwie.

— To, co każdy wachlarz. Chłodzi. — I popatrzył na mnie z uśmiechem.

* * *

Dopiłem drinka, kiwnąłem głową, wstałem i podszedłem do ich stolika.

— Witajcie na Wenus — powiedziałem. — Czy mogę państwu w czymś pomóc? Dziewczyna, nim mi odpowiedziała, spojrzeniem zapytała Cochenoura o zgodę.

— Uważam, że to jest bardzo ładne — oświadczyła.

— Bardzo — potwierdziłem. — Czy zna pani historie Hiczich?

Cochenour wskazał mi gestem krzesło. Usiadłem i ciągnąłem dalej.

— Zbudowali te tunele mniej więcej ćwierć miliona lat temu. Mieszkali tu przez parę stuleci, w ocenach są duże różnice. Potem odeszli. Zostawili po sobie masą szmelcu i trochę rzeczy, które nie są szmelcem, miedzy innymi te wachlarze. Niektórzy tutejsi naciągacze, jak ten Be-gie, co tu stoi, wpadli na pomysł nazwania ich “wachlarzami modlitewnymi" i sprzedawania ich turystom, by sobie z ich pomocą zamawiali życzenia.

Allemang nie tracił ani słowa z tego co mówiłem, starając się odgadnąć, do czego zmierzam.

— Przecież wiesz, że to prawda — powiedział.

— Ale wy dwoje jesteście za inteligentni na tego rodzaju gadki — ciągnąłem. — Niemniej przyjrzyjcie się im. Są dość piękne, by warto je było mieć nawet bez tej opowiastki.

— Oczywiście! — zawołał Allemang. — Popatrz, panienko, jakie ten rzuca iskry! A te szare i czarne kryształy, jak pięknie kontrastują z pani blond włosami!

Dziewczyna rozwinęła wachlarz usiany kryształami. Tworzył zwój, ale w kształcie stożka. Wystarczyło najlżejsze dotkniecie kciuka by rozwinął się i gdy dziewczyna powiała nim lekko, wyglądała naprawdę bardzo pięknie. Jak wszystkie hiczijskie wachlarze ważył tylko z dziesięć gramów, a jego krystaliczna koronka odbijała zarówno światło luminescencyjnych hiczijskich ścian jak i świetlówek, które zainstalowaliśmy tu my, szczury tego podziemnego labiryntu. Rzucał na wszystkie strony tęczowe iskry.

— Ten typ nazywa się Booker Garey Allemang — powiedziałem. — Sprzeda wam taki sam towar jak inni, ale nie oszuka was tak bardzo jak większość z nich.

Cochenour spojrzał na mnie surowo, następnie przywołał gestem Suba Yastre zamawiając następną kolejkę.

— Dobra — oświadczył. — Jeśli będziemy kupować, kupimy od ciebie, Booker Garey Allemang. Ale nie teraz.

Zwrócił się do mnie.

— A pan co chce nam sprzedać?

— Siebie i moją kapsułę powietrzną, jeśli pan chce szukać nowych tuneli. Oboje jesteśmy najlepsi w naszych kategoriach.

— Ile?

— Milion dolarów — odrzekłem natychmiast. — Za całość.

Nie odpowiedział od razu, choć z pewną przyjemnością zauważyłem, że cena nie zrobiła na nim większego wrażenia. Wyglądał tak miło, a przynajmniej tak samo spokojnie znudzony, jak zawsze.

— Napijmy się — powiedział, gdy Vastra i jego Trzecia nas obsłużyli. Dłonią ze szklanką zrobił gest pokazując Wrzeciono. — Wiadomo do czego to służyło? — zapytał.

— To znaczy, po co Hiczi to zbudowali? Nie. Byli dość niskiego wzrostu, wiec nie było wyrobiskiem kopalnianym. A gdy to odkryto, było całkiem puste.

Spojrzał wyrozumiale na ruchliwe otoczenie, na balkony wycięte w pochyłych ścianach Wrzeciona, gdzie mieściły się knajpy podobne do tej, w której siedzieliśmy, szeregi kiosków z pamiątkami, w większości zamkniętych w związku z martwym sezonem. Mimo to parę setek szczurów podziemnych kręciło się dookoła, a ich ilość była tym większa, im dłużej Cochenour i dziewczyna siedzieli przy stoliku.

— Niewiele jest tu do oglądania, prawda? — powiedział. — Dziura w ziemi i masa ludzi próbujących dobrać się do moich pieniędzy.

Wzruszyłem ramionami.

Znów wyszczerzył zęby.

— No to po co tu przyjechałem, co? Ano, to dobre pytanie, ale ponieważ pan go nie zadał, ja nie musze odpowiadać. Chce pan milion dolarów. Policzmy sobie. Sto za wynajęcie kapsuły. Sto osiemdziesiąt czy coś koło tego miesięcznie za wynajem sprzętu. Minimum dziesięć dni, ale raczej trzy tygodnie. Żywność, zapasy, zezwolenia, jeszcze pięćdziesiąt. To już prawie siedemset tysięcy, nie licząc pańskiego honorarium i tego, co pan musi odpalić naszemu gospodarzowi za to, że nie wyrzucił pana z lokalu. Zgadza się Walthers?

Miałem pewne trudności z przełknięciem drinka, który już — miałem w ustach, ale udało mi się odpowiedzieć:

— To by się zgadzało, Mr. Cochenour. — Nie uważałem, by należało go informować, że mam własny sprzęt jak również kapsułę, choć nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że wie także i o tym.

— No to umowa stoi. I chce odlecieć tak szybko, jak się da, czyli, hmm, mniej więcej o tej samej godzinie jutro.

— W porządku — odrzekłem, unikając spojrzenia Suba Yastry, w którego jakby piorun strzelił. Miałem zarówno coś do zrobienia, jak i do przemyślenia. Zaskoczył mnie zupełnie, a to nie jest dobre, gdy nie można sobie pozwolić na zrobienie błędu. Wiem, że zauważył, iż znam jego nazwisko. To było w porządku, zdawał sobie sprawę, że sprawdziłem go natychmiast. Ale dziwne było, że on znał moje.

III

Pierwsze, co miałem do zrobienia, to dokładnie skontrolować mój sprzęt; drugie: pójść do związku zawodowego, poświadczyć kontrakt i załatwić umowę z Sub Yastrą. Trzecie: zobaczyć się z lekarzem. Chwilowo moja wątroba nie sprawiała kłopotów, ale przerwałem przecież picie alkoholu.

Sprawdzenie, że wszystko czego będziemy potrzebować podczas wyprawy jest sprawne, ze wszystkimi częściami zamiennymi, których moglibyśmy potrzebować, zajęło mi około godziny. Znachornia leżała po drodze do biura związku, wstąpiłem wiec najpierw tam. Nowiny były nie gorsze niż oczekiwałem; dr Morius starannie przestudiował odczyty swych aparatów. Okazało się, że jego staranność kosztuje sto pięćdziesiąt dolarów, on zaś wyraził ostrożną nadzieje, że przeżyje trzy tygodnie z dala od jego gabinetu pod warunkiem, że będę brał wszystko co mi przepisze i nie będę przekraczał bardziej niż zwykle zalecanej mi diety.

— A gdy wrócę? — zapytałem.

— Mniej więcej to samo, Audee — powiedział pogodnie. — Kompletne załamanie w ciągu, och, powiedzmy dziewięćdziesięciu dni. — Postukał końcami palców. — Słyszałem, że dorwałeś nadzianego — dodał. — Chcesz się zapisać na przeszczep?

— A ile, według tego co słyszałeś, to nadzienie będzie warte?

— Och, cena jest w każdym wypadku ta sama — odrzekł dobrodusznie. — Dwieście, plus szpital, anestezjolog, przedoperacyjna porada psychiatry, lekarstwa; wiesz już ile.

Wiedziałem i wiedziałem też, że z tego co zarobię na Cochenourze plus moje oszczędności, plus mała pożyczka pod zastaw kapsuły, będę mógł to prawie na pewno pokryć. Po operacji będę bankrutem, ale, rzecz jasna, żywym.

— No to jazda — powiedziałem. — Za trzy tygodnie od jutra.

I zostawiłem go dość zadowolonego, jak burmańskiego plantatora ryżu przyglądającego się kolejnym żniwom. Kochany tatuś. Czemu nie wysłał mnie do szkoły medycznej zamiast zapewniać mi wykształcenie?