Выбрать главу

Po minucie milczenia odpowiedziałem:

— Może i masz racje. Ale jestem zdecydowany spróbować.

— Nie jesteś na mnie zły, prawda?

— Nie — odrzekłem niezgodnie z prawdą — ale może, odrobinę zmęczony. A jutro przed nami daleka droga, wiec lepiej odprowadzę panią.do domu, panno Keefer.

V

Moja kapsuła stała obok kosmodromu i docierało się do niej w ten sam sposób, jak na kosmodrom. Windą do śluzy powierzchniowej i taxitraktorem przez suchą, wymęczoną powierzchnie Wenus, łuszczącą się pod uderzeniami wiatru o szybkości trzystu kilometrów na godzinę. Oczywiście normalnie trzymałem kapsułę pod osłoną piankową. Jeśli chcesz coś zachować w całości na powierzchni Wenus, nie zostawiaj tego luzem i wystawionego na działanie atmosfery, nawet jeśli jest zrobione ze stali chromowej. Piankę, zdjąłem rano, gdy robiłem przegląd i ładowałem zapasy. Teraz kapsuła była gotowa. Widać to było przez iluminatory łazika i poprzez żółtozielony mrok na zewnątrz. Cochenour i dziewczyna też mogliby ją dostrzec, gdyby wiedzieli gdzie patrzeć, ale mogli też jej nie rozpoznać. Cochenour wrzasnął mi do ucha:

— Pokłóciliście się z Dorie?

— Nie pokłóciliśmy się — odwrzasnąłem.

— Niech się pan nie przejmuje nawet gdyby tak było. Nie musicie się lubić, wystarczy, że robicie to co chce. — Przez chwile milczał, by dać odpocząć swemu gardłu. — Jezusie. Co za wiatr.

— Zefirek — odpowiedziałem. Nie dodałem nic, sam do tego dojdzie. Teren wokół kosmoportu jest obszarem czegoś w rodzaju naturalnej ciszy, jak na wenusjańskie normy. Wypór orograficzny odrzuca znad lądowiska najgorsze wiatry w górę i do nas dociera tylko coś na kształt błądzących zawirowań. Ma to te dobrą stronę, że start i lądowanie są względnie łatwe. A złą, że na płycie osiadają niektóre z zawartych w atmosferze związków metali ciężkich. To, co jest na Wenus uważane za powietrze, ma warstwy czerwonego siarczku i chlorku rtęci na niższych wysokościach, a po wzniesieniu się ponad nie aż do tych ślicznych pierzastych chmurek okazuje się, że niektóre z nich to kwas solny i fluorowodorowy.

Ale na to są sposoby. Nawigacja na Wenus jest trójwymiarowa. Przelot z punktu do punktu jest dość łatwy; transponder łączy cię z radiolatarniami i oznacza w sposób ciągły twoją pozycje na mapie. Natomiast trudno jest wybrać właściwą wysokość i właśnie z tego powodu moja kapsuła i ja jesteśmy dla Cochenoura warci milion dolarów.

Byliśmy już przy niej i teleskopowy ryj łazika obmacywał jej śluzę. Cochenour wyglądał przez iluminator. — Nie ma skrzydeł! — wrzasnął takim tonem, jakbym go chciał oszukać.

— Ani żagli, ani łańcuchów śniegowych — odwrzasnąłem. — Niech pan wsiada na pokład, jeśli chce pan rozmawiać. W środku łatwiej.

Przecisnęliśmy się przez wąski ryj, otworzyłem wejście i już bez większych kłopotów dostaliśmy się do środka.

Nawet takich kłopotów, jakie sam mógłbym spowodować. Widzicie, kapsuła na Wenus to wielka rzecz. Miałem cholerne szczęście, że udało mi się ją nabyć no i nie ma co kryć, byłem w niej zakochany. Mogła zmieścić dziesięć osób, bez wyposażenia. Z tym, GO nam sprzedał dział handlowy Sub Yastry, a Oddział 88 zatwierdził jako niezbędne na pokładzie, już naszej trójce było ciasno. Byłem przygotowany przynajmniej na sarkastyczne uwagi. Ale Cochenour tylko rozejrzał się w środku, by znaleźć najlepszą koje, podszedł do niej i oświadczył, że należy do niego. Dziewczyna okazała się porządną facetką, a ja zostałem ze wszystkimi gruczołami naładowanymi w oczekiwaniu awantury, która nie wybuchła.

Wewnątrz kapsuły było o wiele ciszej. Hałas wiatru oczywiście dochodził, ale w stopniu ledwie dokuczliwym. Rozdałem zatyczki do uszu, a z nimi hałas nawet nie przeszkadzał.

— Siadajcie i zapnijcie pasy — rozkazałem, a gdy się upakowali, wystartowałem.

Przy dwudziestu tysiącach milibarów skrzydła nie są rzeczą zbędną, to morderstwo. Moja kapsuła miała we własnym muszlowatym kadłubie tyle siły wznoszenia ile było trzeba. Otworzyłem dopływ obu paliw do silników termostrumieniowych, przelecieliśmy w podskokach przez prawie równy teren wokół płyty (raz na tydzień wyrównywały go spychacze, dzięki temu był dość płaski) i wzlecieliśmy świecą w dziką, żółtozieloną dal, a w chwile później w brązowoszarą, przeleciawszy nie więcej niż pięćdziesiąt metrów.

Cochenour dla wygody luźno zapiął pasy. Z przyjemnością słuchałem jak ryczy rzucany tam i z powrotem. Ale to nie trwało długo. Na poziomie tysiąca metrów znalazłem półtrwałą wenusjańską inwersje atmosferyczną i turbulencja uciszyła się do tego stopnia, że mogłem odpiąć pasy i wstać.

Wyjąłem zatyczki z uszu i gestem pokazałem Cochenourowi oraz dziewczynie, by zrobili to samo.

Rozcierał sobie głowę w miejscu, którym uderzył w umocowaną u góry półkę z mapami. Ale przy tym lekko się uśmiechał.

— Wcale podniecające — przyznał, grzebiąc w kieszeni. Po czym przypomniał sobie, że wypada zapytać:

— Czy mogę tu palić?

— Pańskie płuca. Uśmiechnął się szerzej.

— Obecnie tak — zgodził się ze mną i zapalił. — Halo! Czemu nie dał nam pan tych zatyczek, gdy byliśmy w traktorze?

* * *

Można by rzec, że w pracy przewodników istnieją okresy, podczas których albo pozwala się klientom zasypywać się pytaniami i spędza cały czas na wyjaśnianiu co ten zabawny zegareczek pokazuje, albo robi się swoje i zarabia pieniądze. Ja zaś zastanawiałem się, czy wyjdę z tego lubiąc Cochenoura i jego dziewczynę, czy nie?

Jeśli tak, postaram się być dla nich uprzejmy. Bardziej niż uprzejmy. Żyć przez trzy tygodnie we trójkę na przestrzeni mniej więcej tej wielkości co wnęka kuchenna przy apartamencie oznaczało, że wszyscy będą musieli usilnie się starać być miłymi dla wszystkich pozostałych, a ponieważ mnie płacono za to bym był miły, powinienem dawać dobry przykład. Z drugiej strony Cochenourowie naszego świata niekiedy po prostu nie są sympatyczni. Jeśli tak się miało zdarzyć, im mniej gadania, tym lepiej; na pytania tego typu jakie mi zadano powinienem odpowiadać wymijająco, na przykład: — “Zapomniałem".

Ale prawdę mówiąc on nie był naprawdę niemiły, a dziewczyna naprawdę starała się zachowywać przyjacielsko. Powiedziałem wiec:

— Cóż, to ciekawa sprawa. Słyszy się dzięki różnicy ciśnień. Gdy startowaliśmy, zatyczki odfiltrowały cześć dźwięków: fale ciśnieniową, ale kiedy wrzasnąłem na was byście zapieli pasy, zatyczki przepuściły nadciśnienie mego głosu i zrozumieliście co mówię. Ale są granice. Powyżej stu dwudziestu decybeli… to jednostka siły dźwięku…

— Wiem co to decybel — mruknął Cochenour.

— Dobra. Powyżej stu dwudziestu bębenek uszny w ogóle nie reaguje. Wiec w łaziku było za głośno, z zatyczkami nie słyszelibyście nic.

Dorota przysłuchiwała się, poprawiając równocześnie makijaż oczu.

— A co tam było do usłyszenia?

— Och — powiedziałem — nic takiego. Z wyjątkiem, powiedzmy… — W tym momencie zdecydowałem myśleć o nich jak o przyjaciołach, przynajmniej na razie. — Z wyjątkiem gdyby zdarzył się wypadek. Gdyby nas dopadł poryw wiatru to, rozumiecie, łazik mógłby fiknąć kozła. Albo jakiś twardy przedmiot mógłby nadlecieć zza gór i trafić nas, zanim byśmy się w tym zorientowali. Albo…