Potrząsnęła głową.
— Rozumiem. Cudowne miejsce na wycieczki, Boyce.
— Aha. Ale — dodał — kto teraz pilotuje? Wstałem i uruchomiłem pozorny globus.
— O tym właśnie chciałem mówić. W tej chwili autopilot, kierując nas ogólnie w kierunku tego kwadratu na dole. Dokładny cel lotu musimy wybrać sami.
— Tak wygląda Wenus? — zapytała dziewczyna. — Niezbyt zachęcająco.
— Te linie to markery radiolatarni; przez okno ich nie widać. Na Wenus nie ma oceanów i nie podzielono jej na poszczególne kraje, wiec mapa nie jest podobna do mapy Ziemi. Ten jasny punkt to my. Proszę popatrzeć. — Na siatkę radiolatarni.! kolory nałożyłem symbole maskonów. — Te rozmazane kółka to maskony. Wiecie co to jest maskon?
— Koncentracja masy. Obszar ciężkich materiałów — powiedziała dziewczyna.
— Pięknie. Teraz proszę popatrzeć na wykryte podziemia Hiczich. — Włączyłem je na globus w postaci złotych wzorów.
— Wszystkie występują w maskonach — powiedziała natychmiast Dorota. Cochenour spojrzał na nią z wyrozumiałą aprobatą.
— Nie wszystkie. Proszę popatrzeć tutaj. Ten mały nie i ten drugi też nie. Ale prawie wszystkie. Czemu? Nie wiem. Nikt nie wie. Koncentracje masy to głównie starsze, gęstsze skały, bazalty i tak dalej, i może Hiczi uważali je za łatwiejsze do drążenia. A może je po prostu lubili.
W mej korespondencji z profesorem Hegrametem na Ziemi, w czasach gdy nie miałem w brzuchu zdychającej wątroby i interesowała mnie wiedza teoretyczna, stawialiśmy różne hipotezy: może koparki Hiczich mogły pracować tylko w gęstej skale albo skale o określonym składzie chemicznym. Ale z nimi nie chciałem o tym dyskutować.
— A teraz popatrzcie tutaj, gdzie obecnie jesteśmy. — Obróciłem globus pozorny, odrobinę poruszywszy pokrętłem. — To jest wielki wykop, z którego właśnie wyleźliśmy. Widać nawet kształt Wrzeciona. Nawiasem mówiąc to forma tu pospolita. Przyjrzyjcie się, to zobaczycie kilka innych, a są i takie, których nie widać na tym schemacie, ale na miejscu można je dostrzec. Maskon, w którym znajduje się Wrzeciono zwany jest Serendip; został odkryty przypadkowo przez zespół hesperologów…
— Hesperologów?
— Czyli geologów działających na Wenus. Pobierali wiertnicze próbki geologiczne i natrafili na podziemia Hiczich. A te wszystkie podziemia, które widzieliście na dużych szerokościach północnych są położone w jednej gromadzie powiązanych maskonów. Łączą się. korytarzami w mniej gęstych skałach, ale tylko wtedy gdy jest to absolutnie konieczne. Cochenour odezwał się ostrym tonem — Leżą na północy, a lecimy na południe. Dlaczego?
Ciekawe, że umiał odczytywać instrumenty nawigacyjne, ale nie powiedziałem, że to zauważyłem. Odrzekłem tylko:
— Są do niczego. Były badane.
— Wyglądają nawet na większe niż Wrzeciono.
— Zgadza się, wielokrotnie większe. Ale nie ma w nich nic ciekawego, a w każdym razie jest niewiele szans na to, że nawet jeśli coś jest, to w takim stanie, że warto sobie tym zawracać głowę. Płyny podpowierzchniowe wypełniły je całkowicie sto tysięcy lat temu, może i dawniej. Masa dobrych ludzi zbankrutowała próbując je wypompować albo rozkopywać. I nic nie znaleźli. Spytajcie mnie. Byłem jednym z nich.
— Nie wiedziałem, że na powierzchni Wenus albo pod nią znajduje się woda w postaci płynnej — powiedział z niedowierzaniem Cochenour.
— Nie powiedziałem, że to woda, prawda? Choć w rzeczywistości cześć z tego to woda albo przynajmniej pewien rodzaj mułu głębinowego. Zdaje się, że woda wyparowuje ze skał i po paru tysiącach lat przedostaje się na powierzchnie, rozpada się na tlen oraz wodór, i ginie. Może przypadkiem wiecie, że jest jej trochę pod Wrzecionem. Właśnie ją piliście i nią oddychaliście.
Odezwała się dziewczyna:
— Boyce, to wszystko bardzo ciekawe, ale jestem spocona i brudna. Czy mogę na chwile zmienić temat rozmowy?
Cochenour zaszczekał, bo trudno to było nazwać śmiechem.
— Sugestia podprogowa, Walthers, zgadza się pan? Oraz trochę, mam nadzieje, staromodnej pruderii. Tak naprawdę to ona chce pójść do toalety.
Gdyby dziewczyna okazała skrępowanie, mnie by się też ono udzieliło. Ale powiedziała tylko: — Ponieważ mamy tu mieszkać przez trzy tygodnie, chce wiedzieć, jak ten pojazd jest urządzony.
— Oczywiście, panno Keefer — odpowiedziałem.
— Dorota. Dorrie jeśli wolisz.
— Jasne, Dorrie. Cóż, widzisz co tu mamy. Pięć koi, można je podzielić na połowy, jeśli ma spać dziesięć osób. Dwie kabiny natryskowe. Wygląda, że są zbyt ciasne, by się w nich namydlić, ale to się udaje, jeśli się postarać. Trzy toalety chemiczne. Kuchnia tam… i to wszystko. Wybierz sobie koje, Dorrie. Mają opuszczane parawany, na wypadek gdybyś chciała się przebrać czy coś w tym rodzaju, albo gdybyś po prostu przez chwile miała ochotę nas nie oglądać.
Odezwał się Cochenour:
— Jazda, Dorrie, zrób to co chcesz zrobić. Tak czy tak chciałbym, żeby Walthers mi pokazał jak to się pilotuje.
Początek był niezły. Miałem za sobą naprawdę ciężkie doświadczenia: grupy, które przybywały na pokład pijane i przez cały czas upijały się jeszcze dokładniej, pary, które prowadziły ze sobą wojnę bez minuty przerwy od obudzenia się do zaśnięcia, a godziły się ze sobą tylko po to, by się kłócić ze mną. Ci tutaj wyglądali całkiem nieźle, nawet nie biorąc pod uwagę tego, że mieli ocalić mi życie.
Pilotowanie kapsuły to nic szczególnego, przynajmniej gdy idzie o kierowanie jej w stronę, w którą chce się lecieć. Atmosfera Wenus zapewnia wyporność z naddatkiem. Nie ma zmartwienia, że się w czymś zakopie a w ogóle autopilot prawie cały czas za was myśli.
Cochenour uczył się szybko. Okazało się, że pilotował na Ziemi wszystko co może latać, a do tego pływał jednoosobowymi łódkami podwodnymi. Gdy mu powiedziałem, że najtrudniejszą częścią pilotażu jest umiejętność wyboru właściwej wysokości lotu i przewidywania, kiedy trzeba ją będzie zmienić, zrozumiał natychmiast. Ale zrozumiał też, że tego się w jeden dzień nie nauczy. Ani nawet w trzy tygodnie.
— Cóż u diabła, Walthers — powiedział całkiem wesołym tonem — przynajmniej będę to umiał skierować gdzie trzeba, jeśli utkniesz w tunelu albo zastrzeli cię zazdrosny mąż.
W odpowiedzi uśmiechnąłem się na tyle, na ile ten dowcip zasługiwał. Czyli prawie wcale.
— Umiem jeszcze coś — dodał. — Gotować. Chyba, że ty jesteś doskonałym kucharzem? Zgadza się, ja też myślałem, że nie. Ano, za drogo zapłaciłem za mój żołądek, by go napychać byle czym, wiec gotowanie należy do mnie. To sztuka, której Dorrie nigdy nie udało się opanować. Zupełnie jak jej babce. Najpiękniejsza kobieta świata, ale przekonana, że to najzupełniej wystarczy.
Nad tym postanowiłem zastanowić się. później; ten 90 — letni, młody sportowiec co chwila czymś mnie zaskakiwał. Powiedział:
— Dobra, wiec gdy Dorrie zużywa całą wodę. w natryskach…
— Nie ma strachu, działa w obiegu zamkniętym.
— Wszystko jedno. Gdy ona robi ze sobą porządek, kończmy ten pana referacik na temat celu naszej podróży.
— Zgoda. — Obróciłem odrobinę globus pozorny. Błyszczący punkt, który nas oznaczał przesunął się. już z tuzin stopni. — Widzi pan to zgrupowanie w miejscu, gdzie nasza trasa przecina siatkę radiolatarni?
— Aha. Pięć dużych maskonów jeden przy drugim i żadnych zaznaczonych wykopalisk. Czy to tam lecimy?
— Ogólnie rzecz biorąc, tak.