Później, oczywiście, byłem już na tyle dorosły, żeby zarejestrować się jako świadomy Kustosz.
— Błagam cię — ojciec omal się nie zadławił, gdy mu o tym powiedziałem — nie przychodź do nas więcej. Nie dręcz nas. Mówię w imieniu całej rodziny, Fiyatilu, włącznie z wujami ze strony matki. Postanowiłeś stać się umarłym, to już twoja sprawa. Po prostu zapomnij, że w ogóle miałeś rodziców i krewnych — a nam pozwól zapomnieć, że mieliśmy syna.
Oznaczało to, że jestem wolny od zadań, Przetrwania, ale musiałem wziąć na siebie dwa razy tyle pracy w zespołach mikrofilmowców podróżujących od muzeum do muzeum i od stanowisk archeologicznych po miasta drapaczy chmur. Ale i tak co jakiś czas miałem egzaminy z Okoliczności Przetrwania, co do których wszyscy się zgadzali, że nie obowiązują Kustoszy, ale nalegali, żebyśmy je zdawali, traktując je jako gest dobrej woli wobec społeczeństwa, które pozwalało nam iść za głosem sumienia. Egzaminy te sprawiały, że odkładałem tom zatytułowany „Religijne obrazy i wystrój świątyń Górnego Nilu” po to, żeby wziąć ponury, wystrzępiony, poplamiony „Wykaz Numerów Transportowych i przewodnik po załadunku towarów”. Porzuciłem nadzieję, że zostanę artystą — te potworne cyferki zabierały mi czas, który pragnąłem poświęcić na podziwianie dzieł ludzi żyjących w mniej fantacznych i mniej szalonych czasach.
I dalej mi zabierają! Przyzwyczajenie jest tak silne, że choć nikt mi nie zadaje pytań na temat odwodnienia, ciągle sobie uświadamiam, że przeprowadzam operacje logarytmiczne niezbędne do właściwego umieszczenia jakieś substancji po usunięciu z niej wody. Frustruje mnie to strasznie, że ugrzązłem w systemie kształcenia, od którego całkowicie się odwróciłem!
Oczywiście moje obecne lektury prawdopodobnie też nie są do niczego przydatne. Ale muszą wydobyć tyle informacji z leżących w muzeum samouczków dla początkujących, żebym nie musiał się martwić, że na przykład moja kula latająca rozbije się gdzieś w dżungli. Ani ze mnie technik, ani łowca przygód. Ale muszę się nauczyć, jak wybierać sprzęt, który działa i jak go uruchomić, żeby nie uszkodzić delikatnych części.
Ta cała technologia denerwuje mnie. Na zewnątrz czeka na mnie porzucone dziedzictwo 70 000 lat, a ja tymczasem tu siedzę i uczę się na pamięć głupot o zasilaniu robotów, zapisuję schematy śrub antygrawitadyjnych i haruję jak afirmancki kapitan, który chce przed odlotem zdobyć dowództwo statku od Ministerstwa Podróży.
Ale właśnie dzięki takiemu podejściu do sprawy jestem teraz tutaj, zamiast siedzieć na pokładzie afirmackiego statku patrolowego wraz z Mo-Diki, Gruzemanem i Prejaut. Kiedy oni cieszyli się wolnością i hasali po całej planecie jak źrebaki, ja poszedłem do Muzeum Współczesnej Astronautyki i nauczyłem się obsługiwać i odczytywać antropometr, a także auktywniać oksydowany beryl. Nienawidzę tracić czasu, ale nie mogłem zapomnieć o znaczeniu, jakie Afirmanci, zwłaszcza współcześni, przykładali do pojęcia świętości życia ludzkiego. Już raz nas oszukali; wrócili jeszcze raz, żeby się upewnić, czy jacyś Kustosze nie radują się spełnieniem marzeń. Miałem wtedy rację i wiem, że mam rację teraz — ale nudzi mnie robienie wyłącznie rzeczy pożytecznych!
Co do antropometru, to przeżyłem dwie godziny temu niemiły szok. Alarm się włączył… i przestał. Popędziłem na dół, zrzucając po drodze strój z oksydowanego berylu i mając nadzieję, że następnym razem, jak go będę zakładał, nie wybuchnie.
Kiedy dotarłem do urządzenia, przestało już hałasować. Nastawiłem je na wszystkie kierunki i nie otrzymałem żadnego odzewu. Wynikało z tego, zgodnie z podręcznikiem, że na całym obszarze Układu Słonecznego nie poruszała się żadna istota ludzka. Zaprogramowałem maszynę na własne parametry elektrocefalograficzne, żeby nie włączać alarmu. Ale alarm się włączył, bezdyskusyjnie dowodząc istnienia drugiej istoty, choćby nie wiem jak krótka była jej obecność. Stanowiło to dla mnie zagadkę.
Sądzę, że jakieś zaburzenia w atmosferze albo zwarcie w samym antropometrze uruchomiło maszynę. A może moja wielka radość kilka dni temu, że mnie zostawili, uszkodziła aparaturę.
Odebrałem radiowy meldunek afirmanckiego statku patrolowego do macierzystej jednostki oczekującej na orbicie za Plutonem, że schwytali moich kolegów: wiem, że jako jedyny zostałem na Ziemi.
Poza tym, gdyby to jacyś czyhający Afirmanci włączyli alarm, to ich własne antropometry wykryłyby mnie, bo chodziłem bez ochrony oksydowanego berylu. Muzeum otoczyłyby kule latające i schwytano by mnie niemal natychmiast.
Nie, nie wierzę, żebym musiał się jeszcze bać Afirmantów. Zadowolili się tym ostatnim powrotem dwa dni temu, jestem o tym przekonany. Ich doktryna zabrania następnych kontroli, bo ryzykowaliby własne życie. W końcu zostało tylko 363 dni — najwyżej — zanim Słońce zamieni się w Supernową.
15 maja 2190 roku.
Jestem mocno zaniepokojony. Tak naprawdę to boję się. A najgorsze, że nie wiem czego. Jedyne co mogę robić, to czekać.
Wczoraj wyleciałem z Muzeum Współczesnej Astronautyki na próbną podróż po świecie. Planowałem, że spędzę dwa lub trzy tygodnie, latając tu i tam, zanim podejmę decyzję, gdzie spędzić resztę roku.
Pierwszym błędem był wybór kraju. Włochy. Bardzo możliwe, że gdyby się nie pojawił ten problem, to spędziłbym tam jedenaście miesięcy, zanim ruszyłbym w dalszą podróż. Morze Śródziemne to wody bardzo niebezpieczne i wciągające dla kogoś, kto uznawszy swój własny talent za niewystarczający, chciałby poświecić resztę życia podziwianiu arcydzieł ofiarowanych ludzkości przez inne, bardziej obdarowane przez los jednostki.
Najpierw poleciałem do Ferrary, ponieważ zmeliorowane bagna koło tego miasta były wielkim kosmodromem Afirmantów. Chwilę pomarudziłem przy jednej z moich ulubionych budowli, Palazzo di Diamanti, jak zwykle kręcąc z podziwem głową na widok olbrzymich głazów, z jakich jest zbudowana. Każdy z nich jest wycięty i obrobiony jak najdroższy klejnot. Według mnie całe miasto to jeden wielki klejnot, teraz trochę przykurzony, ale skrzący się w czasach dworu książąt d’Este. Jedno miasteczko, jeden maty, dumny dwór — nie zamieniłbym go za dwa miliardy tych prostackich Afirmantów. Czy cała ich planeta przez ponad sześćdziesiąt lat niemal nieprzerwanej dominacji politycznej wydała choć jedno dzieło godne Tassa lub Ariosta? I wtedy uświadomiłem sobie, że przynajmniej jeden rodowity mieszkaniec Ferrary czułby się u siebie w świecie, który właśnie zostawił mnie, ostatniemu romantykowi. Przypomniałem sobie, że Savonarola urodził się w Ferrarze…
Równina koło Ferrary też przywodzi mi na myśl surowego dominikanina. Kosmodrom rozciągający się na kilka mil był pokryty taką ilością rzeczy porzuconych w ostatniej chwili, że można by rozpalić olbrzymie Ognisko Próżności.
I to jakich żałosnych próżności! Tu suwak logarytmiczny, który jakiś dowódca kazał wyrzucić przed startem, bo ostatni przegląd wykazał, że przekracza liczbę suwaków uznanych w „Wykazie Numerów Transportowych” za niezbędną dla tego rodzaju statku, lam plik kserokopii listy przedmiotów wyrzuconych przez śluzę powietrzną po sprawdzeniu wszystkiego zgodnie z przepisami — przy każdym przedmiocie jedna parafka Ministerstwa Przetrwania i Ochrony, druga — Ministerstwa Podróży. Przybrudzone ubrania, przyrządy z drobnymi uszkodzeniami, puste bębny po paliwie i żywności leżały wciśnięte w miękki grunt. Bardzo funkcjonalne przedmioty, które po pewnym czasie w jakiś sposób zgrzeszyły przeciwko funkcjonalności — więc błyskawicznie je odrzucono. I, co dziwne, tu i ówdzie lalka, oczywiście nie prawdziwa, ale też nie przypominało to żadnego przedmiotu o wartości użytkowej. Rozglądając się po tym nędznym rumowisku upstrzonym gdzieniegdzie dowodem sentymentu, wyobraziłem sobie, ilu rodziców kuliło się ze wstydu, gdy pomimo wielokrotnie powtarzanych pouczeń i wcześniejszych ostrzeżeń ostatnia rewizja odkrywała gdzieś w zakątkach dziecięcych tunik coś, co można nazwać tylko zabawką — albo, co gorsza, pamiątką.