Wnętrze jaskini, która najwyraźniej miała być wygodną, zastępującą dom kryjówką, została doszczętnie zrujnowane. Ktoś zdołał zdobyć aktywator wraz z odpowiednią ilością oksydowanego berylu, której jeszcze nie nadano kształtu i dlatego była równie niestała jak mieszanka wodoru i tlenu — jeśli można użyć porównania z dziedziny chemii do opisu pojęć ujemnego pola sił. Oksydowany beryl został uaktywniony jako rodzaj zasłony przy wejściu do jaskini i natychmiast wybuchł. Ale ponieważ aktywator ciągle działa, a wejście było dość wąskie, zasłona nadal impregnowała pole ujemne, pozostawiając jednak otwory, przez które ktoś wyposażony w antropometr mógł od czasu do czasu „ujrzeć” uwięzionych w środku ludzi.
Trzy ciała leżały blisko wejścia, dwóch mężczyzn i jedna dość młoda kobieta. Po ilości i rodzaju figurek na ścianach jaskini łatwo było odgadnąć, że ci ludzie należeli do jednej z licznych grup religijnych Kustoszy, prawdopodobnie do wyznawców kultu „Ognia niebiańskiego”. Gdy w ostatnim tygodniu exodusu Afirmanci zerwali Ugodę z Crohiik i ogłosili, że urząd Afirmacji Życia domaga się, aby i ci, którzy nie Afirmują, zostali do tego zmuszeni, ci ludzie najwidoczniej uciekli w góry. Uniknąwszy późniejszych, bardzo zresztą skutecznych poszukiwań, zdołali pozostać w ukryciu, dopóki nie pozostał tylko jeden wielki statek. Wówczas, podejrzewając podobnie jak ja, że przynajmniej jeden statek patrolowy wróci na ostatnią inspekcję, zbadali budowę antropometru i dowiedzieli się o jedynej przed nim osłonie — oksydowanym berylu. Niestety, musieli nie doczytać.
W głębi jaskini jakieś ciało zmierzało w podrygach w moim kierunku. Była to młoda kobieta. Moją pierwszą reakcją było zdziwienie, że w ogóle jeszcze żyje. Wyglądało na to, że wybuch zmiażdżył ją zupełnie od pasa w dół. Pełzała w stronę wyjścia jaskini, gdzie ukryto większą część żywności i wody. Gdy zawahałem się, czy zostawić ją i biec po lekarstwa i plazmę do jakiegoś szpitala w pobliżu, czy zaryzykować przewiezienie jej — kobieta przewróciła się na plecy.
Zakrywała swoim ciałem może roczne niemowlę, najwyraźniej obawiając się następnego wybuchu berylu. I mimo straszliwego bólu agonii przez cały czas nie przestawała karmić dziecka.
Pochyliłem się i obejrzałem je. Było całe brudne i wymazane krwią matki, ale poza tym całe i zdrowie. Podniosłem je i, odpowiadając na milczące pytanie w oczach kobiety, skinąłem głową.
— Nic mu nie będzie — zapewniłem ją. Chciała chyba w odpowiedzi kiwnąć głową, ale nie zdążyła zrobić tego gestu i padła. Zbadałem ją dokładnie, choć muszę przyznać, nieco nerwowo. Nie czułem pulsu, serce przestało bić.
Zabrałem dziecko do muzeum i zrobiłem dla niego coś w rodzaju kojca z pustej rury teleskopu. Potem wróciłem do jaskini z trzema robotami i pochowałem zmarłych. Przyznaję, że było to niepotrzebne, ale chodziło o przyzwoitość. Może i były między nami różnice, ale wszyscy należeliśmy do wyznania Kustoszy, ogólnie mówiąc. Poczułem się, jakbym zagrał na nosie tym zadowolonym z siebie Afirmantom i w ten sposób oddał hołd ekscesom „Ognia niebiańskiego”
Gdy roboty ukończyły swą pracę, umieściłem po jednej figurce kultowej (nawiasem mówiąc fatalnie wykonanej) na każdym grobie i nawet powiedziałem krótką modlitwę czy raczej mowę nad grobem. Rozwinąłem myśl, którą jakiś tydzień temu podsunąłem pewnym sarnom — mianowicie, że w środku życia spotyka nas śmierć. Jednak nie żartowałem sobie, lecz poważnie przemawiałem na ten temat przez paręnaście minut. Słuchając mnie roboty zdawały się jeszcze mniej przejmować moją mądrością niż tamte sarny.
21 maja 2190 roku.
Jestem poirytowany. Jestem mocno poirytowany, a moim największym problemem w tej chwili jest to, że nie mam na kogo przelać swojej irytacji.
To dziecko przysporzyło mi niewiarygodnie dużo kłopotów.
Zabrałem je do największego muzeum medycyny na pomocnej półkuli i dałem do gruntownego przebadania najlepszym maszynom diagnostycznym z dziedziny pediatrii. Zdaje się, że cieszy się doskonałym zdrowiem, czym uszczęśliwiło i mnie. Jego wymagania dietetyczne, choć odmienne od moich, są jednak bardzo proste. Zabrałem taśmę z programem potrzebnej mu żywności i po kilku zmianach w składzie Muzeum Współczesnej Astronautyki ustawiłem program, aby przygotowywał i podawał mu codzienne posiłki. Niestety, okazało się, że dziecko zupełnie nie szanuje tych zasad, co zajęło mi mnóstwo cennego czasu.
Nie chciało na przykład jeść z ręki robota-piastunki, którego specjalnie dla niego uruchomiłem. Podejrzewam, że jest to wynikiem dziwacznych poglądów jego rodziców. Prawdopodobnie nigdy nie spotkało się wcześniej z mechanicznie okazywanym uczuciem. Je tylko wówczas, kiedy je karmię.
Już samo to jest nie do zniesienia. Okazało się też, że zupełnie nie mogę go zostawiać pod opieką tego robota-piastunki. Chociaż ledwie raczkuje, to robi to w tak zadziwiająco szybkim tempie, że błyskawicznie znika w mrocznych korytarzach muzeum. Robot nadaje do mnie alarm i muszę przerywać badania w Potala, gigantycznym pałacu Dalaj Lamy, i pod chmurami pędzić z Lhasy przez pół świata do Muzeum.
I tak zajmowałoby nam to przeważnie kilka godzin — a mówiąc „nam”, mam na myśli wszystkie roboty, jakie miałem do dyspozycji — gdyby nie to, że wpadłem na pomysł użycia antropometru. To godne podziwu urządzenie wskazuje błyskawicznie jego kryjówkę. I w końcu wyciągam go z lufy Haubicy Kosmicznej w sali Arsenału i wsadzam z powrotem do kojca. Potem, jeśli mi się jeszcze chce i nie jest to czas karmienia, mogę — na krótko — wrócić na tybetański płaskowyż.
Obecnie zajęty jestem konstruowaniem czegoś w rodzaju olbrzymiej klatki z automatycznym ogrzewaniem, toaletą i urządzeniem odstraszającym niepożądane zwierzęta, robaki i gady. Choć zabiera mi to stanowczo zbyt dużo wolnego czasu, to ufam, że jest to doskonała inwestycja.
Nie za bardzo wiem, co począć z problemem karmienia. Jedynym obiecującym rozwiązaniem, jakie znalazłem w całej literaturze dotyczącej tego przedmiotu, było zostawienie go w spokoju, jeśli odmawia przyjmowania pokarmu z normalnych źródeł. Jednakże po krótkim doświadczeniu, w czasie którego wyglądało, że raczej ochoczo zagłodzi się na śmierć, zmuszony byłem się poddać. Teraz podaję mu każdy posiłek osobiście.
Kłopot w tym, że nie mam kogo za to winić. Ponieważ od kiedy stałem się mężczyzną, byłem Kustoszem, nie widziałem potrzeby rozmnażania się. Nigdy w najmniejszym stopniu nie interesowałem się dziećmi. Mało o nich wiem, a interesują mnie jeszcze mniej.
Zawsze czułem, że moje poglądy wspaniale podsumował Sokrates w „Sympozjonie”: „Kto, wspomniawszy Homera, Hezjoda i innych wielkich poetów, nie wolałby mieć takich dzieci, jak oni, zamiast zwykłych dzieci ludzkich? Któż by nie chciał ich gorliwie naśladować w stwarzaniu podobnych dzieci, które zachowały ich myśli i dały im chwałę nieprzemijającą?… Wiele jest świątyń, które wzniesiono na ich cześć z powodu takich dzieci, jakie mieli, a nikomu nie wzniesiono świątyń, by uczcić jego śmiertelne dzieci.”
Niestety, tylko nas dwoje zostało na Ziemi, to dziecko i ja. Razem zmierzamy ku swemu przeznaczeniu, jedziemy na tym samym wózku. A skarby całego świata, które jeszcze tydzień temu były wyłącznie moje, teraz przynajmniej częściowo należą do niego. Szkoda, że nie możemy przedyskutować tych spraw, nie tylko dlatego, żeby dojść do jakiegoś sprawiedliwego podziału, ale po prostu dla czystej przyjemności prowadzenia takiej dyskusji. Doszedłem do wniosku, że rozpocząłem ten dziennik pod wpływem strachu, gdy odkryłem, że gdy ostatni Afirmanci odlecieli i zostałem zupełnie sam.