Okazało się, że tęsknię za rozmową, za pomysłami innymi niż moje, za opinią, z którą mógłbym się zmierzyć. Ale zgodnie z literaturą przedmiotu, mimo iż dziecko zacznie mówić lada dzień, katastrofa pochłonie nas na długo przed tym, nim nauczy się ze mną kłócić. Smutne to, choć nieuchronne.
Ależ odchodzę od tematu! Rzeczywistość jest taka, że znowu nie mogę, tak jakbym chciał, zajmować się sztuką. Jestem starcem i nie powinienem już mieć żadnych obowiązków; poświęciłem całe życie za przywilej prowadzenia obecnych obserwacji. Bardzo mnie dręczy ta świadomość.
A rozmowy? Mogę sobie wyobrazić, jakie rozmowy prowadziłbym z Afirmantem, gdyby jakiś się tu zabłąkał. Co za nuda, co za jednostronne, biologizujące idiotyzmy! Co za karygodne zaprzeczenie piękna tego gatunku, który rozwija się od siedemdziesięciu tysiącleci! Jeśli jest Europejczykiem, to jedyne, czego mógł się nauczyć, dotyczyć będzie uznanych artystów z jego kręgu kulturowego. Co on by wiedział na przykład o malarstwie chińskim albo o sztuce jaskiniowej? Czy potrafiłby zrozumieć, że za każdym razem musi minąć okres prymitywizmu, po którym następuje epoka żarłocznego rozwoju, po niej natomiast umacnianie osiągnięć artystycznych i wzrost formalizmu, aż wreszcie dochodzi do dekadenckiej, zapatrzonej w siebie epoki, która niezmiennie prowadzi do następnego okresu prymitywizmu i rozwoju? Że tak się działo za każdym razem we wszystkich kulturach, tak że nawet górujący nad wszystkimi geniusz na przykład Michała Anioła, Szekspira, Beethovena też się powtórzy — w nieco zmienionych warunkach — w następnym pełnym cyklu? Że zawsze znalazł się jakiś Michał Anioł, Szekspir czy Beethoven w każdym z kilkunastu okresów sztuki egipskiej?
Jak Afirmant może pojąć takie rzeczy, skoro brak mu podstaw niezbędnych do ich zrozumienia? Skoro ich statki opuściły konający Układ Słoneczny załadowane tylko przedmiotami bezpośredniego użytku? Skoro nie pozwalali swoim latoroślom zabrać dziecinnych zabawek z obawy, że rozwiną w sobie sentymenty i gdy będą musiały kolonizować Procyona XII, zapłaczą nad światem, który zginał i nad pozostawioną tam laleczką?
A jednak historia potrafi spłatać Człowiekowi figla! Ci, którzy uciekli od swoich muzeów, którzy ze swoich zasobów kulturalnych nie zabrali niczego poza zimnymi zapisami mikrofilmów, przekonają się, że uczuć Człowieka nie da się zagłuszyć. Zimne, efektywnie załadowane statki, które zawiozą je w te obce światy, same staną się muzeami przeszłości rdzewiejącymi pośród niegościnnych piasków. Ich okrutnie funkcjonalne kształty staną się natchnieniem do budowy świątyń i snucia wspomnień przy alkoholu.
Co się ze mną, do licha dzieje? Rozpisałem się bez końca. Przecież chciałem tylko wyjaśnić, czemu byłem poirytowany.
29 maja 2190 roku.
Podjąłem kilka ważnych decyzji. Nie wiem, czy zdołam wszystkie wprowadzić w życie, ale spróbuję. Jednakże, aby uzyskać to, co mi teraz najbardziej jest potrzebne — czyli czas — postaram się mniej pisać w tym dzienniku, jeśli w ogóle jeszcze będę to robił. Będę się streszczał.
Zacznę od decyzji najmniej ważnej: dałem dziecku imię Leonardo. Czemu nazwałem go imieniem człowieka, którego mimo wszystkich jego talentów — a raczej z powodu wszystkich jego talentów, uważam za najbardziej spektakularną porażkę w dziejach sztuki, nie umiem powiedzieć. Ale Leonardo był człowiekiem wszechstronnnym, w przeciwieństwie do Afirmantów i — zaczynam to sobie uświadamiać — w przeciwieństwie do mnie.
Nawiasem mówiąc, dzieciak rozpoznaje swoje imię. Nie umie go jeszcze wymówić, ale sposób, w jaki na nie reaguje, jest zdecydowanie cudowny. I wydaje dźwięk bardzo przypominający moje… można by powiedzieć…
Idźmy dalej.
Postanowiłem spróbować uciec z Ziemi — wraz z Leonardem. Powody są liczne i złożone i nie jestem pewien, czy wszystkie z nich do końca rozumiem, ale jedno wiem na pewno: poczułem się odpowiedzialny za czyjeś życie i nie mogę dłużej przed tym uciekać.
To nie jest spóźnione odkrycie doktryny Afirmantów, ale w jakiś rzeczywisty sposób moje własne ideały stawiam przed sądem. A ponieważ wierzę w istnienie piękna, zwłaszcza piękna stworzonego umysłem i rękami człowieka, nie mogę inaczej postąpić.
Jestem już stary i z resztą życia niewiele mogę zrobić. Leonardo jest jeszcze dzieckiem, przedstawia sobą surowy potencjał: może zostać wszystkim. Pieśniarzem większym od Szekspira. Myślicielem przewyższającym Newtona i Einsteina. Albo złoczyńcą straszliwszym do Gillesa de Retza, potworem gorszym od Hitlera. Ale ten potencjał musi się zrealizować. Myślę, że pod moją kuratelą ma mniejsze szansę stać się złym człowiekiem, a w tym i ja odnajdę niezrealizowany potencjał.
W każdym razie choćby Leonardo swoją własną osobą nic nie reprezentował, to może ma w sobie zarodek jakiegoś Buddy, Eurypidesa albo Freuda. I wówczas tamten potencjał musi być zrealizowany.
Statek już jest. Nazywa się „Nadzieja Człowieka”. Był to pierwszy statek kosmiczny, który dotarł do gwiazd prawie sto lat temu, gdy właśnie odkryto, że nasze Słońce wybuchnie i zamieni się w supernową za niecałe sto lat. To ten statek przyniósł Człowiekowi zapierającą dech w piersiach wiadomość, że inne gwiazdy mają planety i że wiele z tych planet nadaje się do zamieszkania.
Dawno, dawno temu kapitan Karma sprowadził swój statek gwiezdny na Ziemię i ogłosił, że ucieczka jest możliwa. To było na długo przed moimi narodzinami, jeszcze zanim ludzkość podzieliła się na nierówne grupy Kustoszy i Afirmantów i długo, długo przed tym, jak pięć lat temu obydwie grupy zamieniły się w nieprzejednanych fanatyków.
Statek stoi w Muzeum Współczesnej Astronautyki. Wiem, że utrzymywano go w dobrym stanie. Wiem też, że dwadzieścia lat temu, zanim Afirmanci stanęli na stanowisku, że absolutnie nic w sensie fizycznym nie można zabrać z muzeum, statek wyposażono w najnowszy napęd wynaleziony przez Leugio. Powód był taki, że gdyby miał być wykorzystany w Dzień Exodusu, podróż do gwiazd trwałaby miesiące, a nie jak początkowo — lata.
Jedna rzecz, jakiej nie wiem, to to, czy ja, Fiyatil, Kustosz nad Kustoszami i nadzwyczajny krytyk sztuki, nauczę się go obsługiwać w czasie, jaki pozostał mnie i Leonardowi.
Ale jak mówił mój ulubiony bohater komedii, gdy go spytano, czy człowiek może sam sobie ściąć głowę: zawsze można spróbować.
Jeszcze coś zaprząta moje myśli, może nawet to jest ważniejsze, ale statek przypomniał mi się pierwszy. Ostatnio często spoglądam na Słońce. I to bardzo badawczo. Bardzo.
11 listopada 2190 roku.
Potrafię to zrobić! Z pomocą dwóch robotów, które przeprogramuję w tym celu, potrafię to zrobić! Leonardo i ja możemy odlecieć zaraz. Ale jeszcze muszę wykonać to drugie zamierzenie.
A oto i ono. Chcę wykorzystać całą wolną przestrzeń na statku. Miał mieć większe silniki i liczną załogę, a ja tę wolną przestrzeń wykorzystam jako szufladę biurka. I do tej szuflady upcham wszystkie pamiątki ludzkości, skarby jej dziecięctwa i młodości — przynajmniej tyle, ile się zmieści.
Od paru tygodni zbieram skarby z całego świata. Niewiarygodne wprost wyroby garncarskie, zapierające dech w piersiach tkaniny, wspaniałe figurki i niezliczone malowidła zaśmiecają korytarze muzeum. Brueghel zwalony na jeden stos razem z Boschem i Durerem. Zawiozę wszystkiego po trochu na tę gwiazdę, ku której skieruję mój statek, żeby im pokazać, jak to wszystko wyglądało naprawdę. Biorę też takie rzeczy, jak hologramy manuskryptów „Dumy i uprzedzenia” Jane Austen, „Dziewiątej Symfonii” Beethovena, „Martwych dusz” Gogola, „Przygód Hucka Finna” Twaina, a także hologramy listów Dickensa i przemówień Lincolna. Jest mnóstwo innych, ale nie mogę zabrać wszystkiego. Muszę zachować granice rozsądku.