Выбрать главу

Człowiek w płaszczu wychodzi z zaułka na plac. Mieści się tu lokal o nazwie „Alchemia”. Przybysz czyta napis na szyldzie i parska krótkim, dźwięcznym śmiechem.

* * *

Szkoła. Poobijane ławki, brudne szyby w oknach. Dyrekcja zatrudniła sprzątaczkę, ale babie wyraźnie nie chce się pracować. Korytarz przetarła froterką tylko przez środek. Pod ścianami leży warstwa geologiczna nie ruszana od dziesięcioleci. Podłogę należało wypastować tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego, ale zrobiono to zaledwie wczoraj. Nikt nie pomyślał, by budynek nocą wywietrzyć. Smród pasty do parkietu walczy o lepsze z wonią lizolu.

Firanki teoretycznie wyprano w lecie, ale ekipa która się tym zajmowała, ukradła przy okazji połowę proszku. Ławki wymyto wodą z dodatkiem domestosu. To także wykonano w ostatniej chwili. Zapach chloru jest ciągle wyraźnie wyczuwalny.

Nauczycielka będąca wychowawczynią tej klasy, sprawia wrażenie kompletnie niekompetentnej. Przedłużyła sobie wakacje o dwa tygodnie, symulując chorobę. Czerwona opalenizna na jej nalanym obliczu świadczy, że wylegiwała się przez ten czas na plaży… Pierwsza lekcja to fizyka. Kobieta wyraźnie nie ma pojęcia, co zrobić z czasem i z uczniami. Przez trzydzieści minut dyktuje im regulamin pracowni. Pozostały kwadrans spędza na zapleczu, robiąc sobie herbatę. Nie szanuje czasu uczniów, zwisa jej totalnie wszystko. A ponoć w tym kraju jest dwudziestoprocentowe bezrobocie. Przecież można na jej miejsce zatrudnić kogoś, kto coś wie i potrafi to przekazać…

Monika Stiepankovic siedzi w pierwszej ławce, pod oknem. Czuje na sobie taksujące spojrzenia całej klasy. Pierwszy dzień w polskiej szkole. Miała rację by nie zakładać sukienki. Ubrała się w jeansy i wojskowego kroju bawełnianą koszulę. Uczniowie wykorzystując nieobecność nauczycielki gawędzą sobie. Słucha.

Przez ostatni miesiąc pracowała ciężko ucząc się polskiego po kilka – kilkanaście godzin dziennie. Jeden z żołnierzy polskiego batalionu KFOR zrobił studia pedagogiczne. Teoretycznie jego zadaniem miała być organizacja szkół dla mniejszości serbskiej w Kosowie. Z braku uczniów, dla zabicia czasu, zaczął uczyć ją swojego języka. Trzydzieści dni to nie za dużo, ale miała książki, kasety z filmami i kilkudziesięciu żołnierzy, dla których konwersacja z miłą szesnastolatką była przyjemnym urozmaiceniem ciężkiej służby daleko od domu.

Zna polski wystarczająco dobrze, by rozmawiać. Trochę trudniej wyłapać jej wypowiedzi nastolatków siedzących przy sąsiednich ławkach. To, co dociera do jej uszu, to głównie wulgaryzmy. Kręci głową ze zdumieniem. Przecież do liceów powinna uczęszczać młodzież pochodząca z klasy średniej. Tymczasem w całej grupie nie widzi nikogo sensownego. Zbieranina, hołota, dzicz – umysł podsuwa jej usłużnie stosowne epitety. Koszmarna banda. Farbowane włosy, kolczyki w nosach, debilne naszywki na plecakach. Trzy albo cztery osoby przyszły na lekcję naćpane… Kilku wygląda jak na ciężkim kacu. Chłopcy taksują ją spojrzeniami. Rozbierają w myślach. Czuje ich podniecenie. Co tak na nich działa? Jasne włosy? Fakt, jest jedyną naturalną blondynką w klasie… Dobrze, że koszula, o jeden numer za duża, zaciera skutecznie kształty jej sylwetki.

Korytarz wita ją kwaśnym zapachem potu – z braku odpowiednio pojemnej sali gimnastycznej odbywała się tu lekcja wychowania fizycznego. Następna jest chemia. Nauczycielka mówi przez dziesięć minut zupełnie od rzeczy, po czym znika na zapleczu. Robi sobie kawę…

Monika odwraca się i patrzy na klasę. Jej spojrzenie jest uważne, świdrujące. Szesnaście lat to najwyraźniej tutaj kompletnie cielęcy wiek. Dziewczyny chichocząc przeglądają jakieś kolorowe pisemko. Jeden chłopiec czyta komiks, pozostali gadają ze sobą jak nakręceni. Oni także marnują czas, a mogliby go wykorzystać z pożytkiem… Przecież widywała już ludzi w ich wieku, którzy odważnie brali karabiny i szli zginąć za swoją wioskę, za swoją dolinę, za swoją ojczyznę… Tamci młodzieńcy mieli oczy patrzące czysto i odważnie. Nawet jeśli się bali, wiedzieli na czym polega ich obowiązek. W wieku szesnastu lat, czasem wcześniej, byli już mężczyznami. Ci pozostaną rozpuszczonymi dzieciakami. Niektórzy na zawsze.

Dziewczyny to kretynki. Żyją w wirtualnym świecie seriali telewizyjnych, jedyne co jest w stanie zwrócić ich uwagę to plotki z życia gwiazd. Przeżywają cudze problemy, uciekają przed własnymi. Ludzki żużel, odpad… A przecież gdzieś muszą istnieć elity które wychowują ludzi takich jak jej wybawcy z polskiego batalionu KFOR. Gdzie ich szukać? Część żołnierzy pochodziła ze wsi. Ale oficerowie byli przeważnie z miasta.

Jest jeszcze coś. Budzi zbyt duże zainteresowanie chłopców. Zauważyła to na poprzedniej lekcji. Teraz, godzinę później, jest gorzej. Co będzie dalej, wie doskonale. Jedni zaczepią ją wprost, inni będą udawać przyjaciół. W zasadzie wszyscy będą myśleli tylko o jednym: jak by tu sobie z nią… Będzie musiała włożyć masę wysiłku, aby trzymać ich na dystans. Za to czekają ją plotki, pogarda, niechęć, nienawiść…

A zatem? Nie ma na co czekać. Dokonała oceny szkoły. Wybór jest oczywisty. Nie ma tu absolutnie czego szukać. Przyjechała do Polski, aby dojść do siebie po tragediach, których była świadkiem. Przyjechała uspokoić się i wyciszyć. Odpocząć po kilkunastomiesięcznej panicznej ucieczce. Wreszcie przyjechała tu, by nieco uzupełnić swoje wykształcenie. Przez ostatnie kilka lat nauka dokonała skoku do przodu. Widzi jednak, że więcej dowie się czytając rocznik „Wiedzy i życia” niż nudząc się na tych lekcjach.

Wybór jest prosty. Odwagi też jej nie brakuje. Zresztą czego się bać? Nauczycieli? Baba od chemii siedzi nadal na zapleczu. A zatem w drogę. Zeszyt do parcianej torby, torba na ramię i do zobaczenia. Klasa odprowadza ją zaskoczonym spojrzeniem. Po chwili wszyscy rzucają się do okna. Nie pomylili się. Błękitnooka dziewczyna odchodzi niespiesznie ulicą… Nie ogląda się. I czują, że już nie wróci.

* * *

Nauczycielka wychowania fizycznego postanowiła wyjść za mąż za bogatego Niemca. Powodzenia. Wakat na jej stanowisku zajmuje lektorka języków obcych, Stanisława Kruszewska.

Praca na dwa lub trzy etaty nie stanowi dla niej wyzwania ponad siły. Uczennice cierpną w duchu. Jeśli zechce rozruszać ciała podopiecznych w takim stopniu jak mózgi, czeka je bardzo dużo ciężkiej pracy… Z drugiej strony, może będzie trochę ciekawiej niż w zeszłym roku?

Na pierwszą lekcję przyszła ubrana w gruby, zielony dres. Włosy spięła nie w chińską fryzurę, ale w kok. Ciemny rzemyk opasuje jej szyję. Na polerowanym ustniku gwizdka ciemnieje gmerk, przedmiot pochodzi z Lwowskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Kupiła go na giełdzie staroci. Nikiel połyskuje jak srebro. Musiała tylko wymienić drewnianą kuleczkę w środku. Z gwizdkiem wiążą się pewne wspomnienia. Czym jest dla niej stulecie?

Wystarczyło, że weszła i natychmiast wszystkie uczennice powstały. Nikt nie pojął nigdy, jak to robi, ale otacza ją aura mimowolnego szacunku. Stanęła i zlustrowała dziewczęta spokojnym, chłodnym, konkretnym spojrzeniem. Znają nauczycielkę od tej strony. Nic się przed nią nie ukryje.