Выбрать главу
* * *

Monika Stiepankovic przeżyła dzięki umiejętności bezbłędnego wyczuwania zagrożenia. Paskudne dzielnice jest w stanie rozpoznać natychmiast, na pierwszy rzut oka. Krakowski Kazimierz bardzo się przez ostatnie lata ucywilizował, ale jednocześnie pozostał niebezpieczny.

Nie dla niej. Idzie śmiało ulicą. Żule warujący w bramach cofają się w głąb. To menele z dziada pradziada. Instynkt zapisany głęboko w podświadomości nigdy ich nie zawodzi. Czują, że do ich spokojnej enklawy zawitało śmiertelne niebezpieczeństwo. Wiedzą, iż to złotowłose dziewczątko jest groźniejsze niż wataha rozwścieczonych policjantów przeczesujących dom po domu. Gdyby zaatakowała – uciekną natychmiast. Ale ona ich nie zaczepia. Spaceruje podziwiając resztki hebrajskich liter na zniszczonych elewacjach.

Wreszcie kieruje się w stronę jednego z domów. Z bramy wychodzi Zenek, król tej parszywej dzielnicy.

– Pani wybaczy – odzywa się przepitym głosem. Boi się, ale czuje śladową odpowiedzialność za swoich kamratów. Musi się jej jakoś pozbyć. – Wolelibyśmy, żeby pani tu nie przychodziła…

Spojrzenie błękitnych oczu przenika go do głębi. Pali. Kryminalista ma pistolet, ale nie odważy się go użyć. Jeszcze parę minut temu sądził, że wystarczy ją przegonić. Teraz wie, że byłby to krok co najmniej nierozważny. Bandzior przeżył w życiu niejedno. Ma to i owo na sumieniu. Nauczył się bezbłędnie oceniać przeciwnika. Z daleka. Pomylił się. Czuł ssanie w dołku, ale myślał, że sobie poradzi. Nie sądził, że z bliska to wygląda tak groźnie. Słodkie dziewczę nic nie zrobiło. Jeszcze. Tylko patrzy. Instynkt wyje w nim niczym syrena. Szczecina porastająca jego łapy jeży się jak u dzikiego zwierza. Mógłby po prostu uciec, ale myśl o tym, by odwrócić się plecami do niebezpieczeństwa, zanadto go przeraża.

Kumple spoglądają z bram, ostrożnie, wyraźnie przestraszeni. Niektórzy mają broń, ale podświadomość mówi im, że to nie pomoże. Wpadli w pułapkę. Wszyscy. Jeśli zaczną strzelać będzie tylko gorzej. Dużo gorzej… Najstraszniejsze jest to, że nie rozumieją. W zasadzie czego tu się bać? To cielę wygląda na szesnaście lat. Teoretycznie można jej ukręcić głowę jednym ruchem. Teoretycznie.

Zenek milczy, ale czuje jak wszystko w nim zwija się w kłębek. Na podwładnych nie ma co liczyć. Jeśli dziewczyna zechce go wykończyć na ich oczach, żaden się nie ruszy. Jeśli ucieknie, będzie to koniec jego panowania. Wygonią go z dzielnicy… A zatem wariant „b”. Ostania szansa. Sięga do kieszeni. Skóra na nim cierpnie. Jeśli dziewczyna pomyśli, że ma tam broń, zabije go natychmiast.

– Mamy taką propozycję – wyciąga w jej stronę gruby plik stuzłotówek. – Gdyby mogła pani obiecać…

Monika uśmiecha się, a potem rozchyla usta i unosi lekko język. Bandyta w pośpiechu dokłada drugi, identycznej grubości plik.

– Przyjmuję waszą propozycję – dziewczyna odzywa się spokojnie. – Więcej mnie tu nie zobaczycie…

Obojętnie pakuje pieniądze do torby. Odchodzi. Towarzyszą jej westchnienia ulgi. Część meneli żegna się zamaszyście. Zenek ucieka w bramę. W półmroku siedzi stary żyd, jeden z ostatnich przedwojennych mieszkańców Kazimierza.

– Jak? – pyta beznamiętnie.

– Miałeś rację – mruczy król dzielnicy. – Kurde, tyle kapusty poszło…

Trzęsie się cały. Na szczęście tu nikt go nie widzi. Żyd też się trzęsie. Może z zimna, może ze starości, a może z tych samych powodów, co on.

– Ciesz się, że wzięła – słowa starca padają ciężko. – I ciesz się, że żyjesz… Pamiętam we wojnę jak taka jedna Salcie rozwaliła jedenastu uzbrojonych SS-manów.

Wspomnienie. Widział to z daleka. Ale do końca życia zapamiętał. Ciosy zadawane z szybkością prawie niedostrzegalną dla oka. Nieludzka, potworna siła… Urwana głowa toczy się po bruku znacząc za sobą krwawy ślad. Dziewczyna biła z furią, łamała ręce, nogi, żebra. Wiedziała, że zginie, ale to tylko dodało jej sił. Była skuteczna i bezlitosna. Jak golem. Utłukła jedenastu, poraniła ze dwa razy tyle. Patrząc na nią czuł to samo, co przed chwilą… To samo skrajne, zwierzęce, przerażenie.

– Meszit – klnie w swoim języku.

Dawno już porzucił religię przodków. Ale teraz zaczyna odruchowo mamrotać stare hebrajskie modlitwy dla odegnania złego ducha…

* * *

Gdzieś niedaleko Monika wsiada do tramwaju. Maca przez płótno banknoty. Problem czesnego rozwiązał się niejako sam. Narodziły się inne. Oni wiedzą. Oni się boją. Człowiek, który bardzo się czegoś boi, może być nieobliczalny.

Uspokaja się powoli. Kraków ma ponad milion mieszkańców. Nie znajdą jej. Zresztą pewnie nie będą szukali. Są mocni tylko w swojej dzielnicy.

W końcu uśmiecha się lekko. Nie ma to jak zła sława. Należy podziękować wszystkim grafomanom tworzącym literaturę brukową…

* * *

– Dbałość o wszechstronny rozwój fizyczny i umysłowy jest podstawową cechą istoty rozumnej – głos nauczycielki rozbrzmiewa w sali gimnastycznej.

Uczennice stoją i słuchają cierpliwie. Ich ulubiona pani profesor czasem wygłasza takie gadki. Należy potakiwać i po prostu przeczekać…

– Popatrzcie na siebie – jej głos pełen jest nagany. – Stado zapasionych gąsek. Garbicie się, krzywo stawiacie nogi, marnujecie dziewczęcy wdzięk… Spójrzcie na swoją koleżankę…

Nie musi mówić, na którą. Młoda Serbka stoi wyprostowana jak trzcina. Stopy ustawiła idealnie równo. Słuchając nauczycielki przechyliła lekko głowę. Jej postawa jest przy tym całkowicie naturalna. Jak zwykle. Workowate spodnie od dresu kryją nogi, założyła jednak koszulkę z krótkim rękawem. Jej ramiona są twarde, skóra spalona słońcem. Opaliła je znacznie bardziej niż twarz. Koło nadgarstka bieleje niewielka blizna.

Stanisława obrzuca uczennice spojrzeniem pełnym dezaprobaty.

– Dobra – mówi spokojnie. – Zaczynamy znowu od pompek.

Monika opiera dłonie na podłodze. Jej ręce wydają się cienkie i słabe, ale to tylko pozór. Odważnie staje w szranki.

Pozostałe dziewczęta nie ćwiczyły przez weekend, choć kazała im potrenować. Znowu połowa odpada przy piątej pompce. Dziesięć, dwanaście, i zostają dwie. Nauczycielka i Serbka. Trzydzieści, czterdzieści… Pięćdziesiąt… Po twarzy dziewczyny zaczynają spływać grube krople potu.

– Wystarczy – Stanisława wstaje z podłogi. – Nie będziemy tracić całej lekcji – też się zasapała. – Trzydzieści przysiadów. Migiem.

Chóralny jęk wystarczy za odpowiedź…

Długa przerwa trwa pół godziny. To wystarczy, by uczennice zjadły obiad. Bardzo dużo czasu na poćwiczenie ataku szablą. Stanisława trenuje ostro. Wokoło celu ustawiła skomplikowaną konstrukcję z ławek, krzeseł oraz ławeczek gimnastycznych. Skacze zręcznie po chwiejnych deskach. Ataki, zwody, zasłony… Batorówka dobrze leży w jej dłoni. Mimo chybotliwego podłoża Stanisława idealnie trzyma równowagę, nie musi patrzeć pod nogi, by bezbłędnie odnajdować punkty odbicia. Nieliczny fachowcy, którzy byliby w stanie docenić jej kunszt, z pewnością przetarliby oczy ze zdumienia. Wyszła trochę z wprawy, ale teraz powolutku ją odzyskuje. Węgierska klinga od blisko trzech stuleci nie piła ludzkiej krwi i pozostaje mieć nadzieję, że nadal tak będzie. Dębowa belka zdrowo ucierpiała. Jeszcze parę treningów i trzeba będzie wytrzasnąć skądś nowy pniaczek.