Выбрать главу

– Na poprzedniej lekcji omawialiśmy pradzieje chemii, dziś sięgnijmy do czasów nieco bardziej nam współczesnych. Mamy więc początek XVII wieku, w księstwie Wirtembergii rządzi książę Fryderyk, typ bardzo ambitny i świetnie, jak na te czasy, wykształcony. Z przekazów wiemy, że pasjonował się geologią, kartografią, biologią, był bardzo oczytany. Pech chciał, że jego umysł zboczył ku manowcom hermetyzmu, jak wtedy nazywano alchemię. W Gross-Sachsenheim kazał zbudować całe miasteczko, do którego ściągnął alchemików i laborantów z połowy Europy, zapewnił im świetne warunki pracy, a w zamian chciał tylko jednego: wydarcia przyrodzie tajemnicy kamienia filozoficznego, który miał uczynić z niego najbogatszego władcę świata.

– Ambitny typek – zauważyła któraś z uczennic.

Nauczycielka przez kilka chwil musiała tłumić wybuch wesołości, po czym wróciła do przerwanego wykładu.

– Książę nie liczył się z kosztami, ale swoim podopiecznym patrzył uważnie na ręce i rozliczał z postępów prac. Tych, którzy zostali zdemaskowani jako oszuści, pakował bez litości do więzienia. Aż przybył na jego dwór wielki spryciarz, Grzegorz Honauer. Ten szczwany typek zaproponował władcy naprawdę wielki biznes, ni mniej ni więcej tylko zamianę w złoto dwudziestu pięciu cetnarów żelaza

– Ile to jest cetnar? – zapytała któraś z uczennic.

Nauczycielka na chwilę się zacięła.

– Cetnar pruski to było jakieś pięćdziesiąt kilo – wyjaśniła Monika. Dobrze, że powtórzyła polskie liczebniki. – W Saksonii mieli oczywiście własne miary, ale zapewne dość zbliżone.

Dostała plusa za aktywność na lekcji. Będzie musiała dopytać potem koleżanki, co to takiego ten plus.

– A więc książę, na wspomnianej transakcji zdobyłby jakieś półtorej tony czystego złota – chemiczka podjęła przerwany wątek. – Honauer musiał jednak udowodnić, że faktycznie potrafi dokonać transmutacji. Nie było to szczególnie trudne. Kazał naszykować wielki kocioł. Naczynie wypełniono metalami nieszlachetnymi, głównie ołowiem, rozpalono mocny ogień. Następnie alchemik rzucił na wierzch szczyptę tajemniczego proszku, a potem opuszczono pracownię zamykając i pieczętując drzwi. Po upływie doby zerwano pieczęcie, a na dnie kotła znaleziono warstwę złota i to bardzo wysokiej próby.

– Jak to zrobił? – zapytała Gosia, miła brunetka o włosach poskręcanych w sprężynki.

– To bardzo proste. Honauer zostawił w pracowni chłopca ukrytego w stojącej pod ścianą skrzyni. Gdy wszyscy wyszli, ten opróżnił kocioł, dodał do środka złota i ukrył się ponownie. W każdym razie, władca ucieszony, że wreszcie natrafił na prawdziwego alchemika, zaczął molestować swojego gościa, aby ten brał się do roboty z żelazem… Honauer wykręcał się jak tylko mógł i wreszcie, widząc iż cierpliwość księcia zaczyna się wyczerpywać, zwiał zabierając ze sobą kumpla po fachu, któremu też groziło rychłe zdemaskowanie. Kierunek obrali dość pechowy, bowiem dotarli na dwór hrabiego Zygfryda von Schamburga w Oldenburgu. Hrabia, wielki pasjonat alchemii, utrzymywał u sąsiada własną siatkę wywiadowczą, dzięki czemu doszły go wieści o umiejętnościach zbiega. Nakazał go uwięzić oraz poddać torturom, aby wyjawił sekret produkcji tynktury… Jednak Fryderyk, który także miał u sąsiada siatkę szpiegów, dowiedział się o tym i zażądał wydania uciekinierów. Hrabia nie miał wyjścia…

– Czyli wszystko skończyło się dobrze – westchnęła jedna z dziewcząt siedząca pod oknem.

– Poniekąd… Książę kazał ze zgromadzonego żelaza odlać szubienicę i powiesił na niej Honauera. W ciągu następnych kilku dziesięcioleci zginęło na niej jeszcze kilku innych alchemików…

Za parę minut dzwonek. Nauczycielka zdjęła z parapetu naczynie i wyjęła z niego klucz. Ciecz odparowała bez śladu, a stal zaczęła lśnić piękną, złotą barwą.

– Czy któraś z was może mi powiedzieć jak to zrobiłam? – zapytała, patrząc na podopieczne z uśmiechem wyższości.

Nie odezwały się. Wreszcie Monika podniosła rękę.

– Proszę.

– To nie było powleczenie galwaniczne – w czasie wykładu sprawdzała w podręczniku potrzebne słownictwo, więc dość płynnie udało jej się wypowiedzieć. – Ten czerwony proszek był chyba azotanem lub chlorkiem złota. Rozpuściła go pani w czymś bardzo lotnym, sądząc po zapachu, to był eter lekarski. Zaszła reakcja rozkładu, chlor i eter ulotniły się, a metaliczne złoto osadziło cieniutką warstwą na stali.

Druga szóstka. Całkiem nieźle jak na pierwszą lekcję. Jeszcze parę dni i może nawet zostanie pupilką pani profesor…

* * *

Pracownia fizyczno-chemiczna to sympatyczne miejsce. W oszklonych szafach drzemią rozmaite aparaty. Ceramiczne blaty, palniki, odczynniki… W powietrzu czuć leciutki swąd po porannych doświadczeniach. Licznik Geigera na stole.

– A zatem do dzieła – mruknęła Stanisława.

– Robiłaś to już kiedyś? – Katarzyna była trochę sceptyczna. – Rozumiem, że kamień filozoficzny, ale transmutacja metali kłóci się z podstawowymi prawami fizyki…

Kuzynka spojrzała na nią pobłażliwie. W takich momentach Katarzyna czuła wyraźnie dzielącą je przepaść czasu.

– Moja droga, widzisz na moim przykładzie skutki działania tej substancji, a nie wierzysz w rzecz tak banalną jak zrobienie złota z ołowiu?

– Dobra, no to do dzieła… – powiedziała nieco nerwowo.

Miały naszykowany mały, metalowy tygiel oraz szczypce. Właściwie nie było potrzeba nic więcej… Stanisława zdjęła z szyi srebrny krzyżyk wiszący na solidnym, stalowym łańcuszku. Jedno z ramion dało się wykręcić. W wydrążonym wnętrzu spoczywało kilkanaście czerwonych kryształków. Wyłowiła pęsetą jeden z nich. Starannie zakręciła skrytkę i powiesiła krzyżyk na szyi.

– To wystarczy? – jej kuzynka nadal miała wątpliwości.

– Jeden gram kamienia filozoficznego uszlachetnia tysiąc części metalu – wyjaśniła z roztargnieniem. – Można oczywiście wrzucić więcej ołowiu, ale wtedy złoto wyjdzie zanieczyszczone…

– A można na przykład z miedzi? – zainteresowała się Katarzyna.

Do tygielka wrzuciła pięć gramów ołowiu.

– Można dowolny metal, ale najlepszą wydajność uzyskuje się, gdy przemianie poddajemy ołów. Żelazo i nikiel stawiają poważny opór, potrzeba więcej tynktury… Proporcje wynoszą wówczas mniej więcej jeden do stu pięćdziesięciu. Stopiło się?

– Tak – Katarzyna poruszyła naczyniem. Na jego dnie przetaczała się gruba kropla srebrzystego metalu.

– No to patrz – Stasia upuściła na gorącą powierzchnię kryształek. – Teraz trochę pomieszaj. Musi się dobrze rozprowadzić.

Katarzyna, nadal trzymając tygiel szczypcami nad palnikiem, wprowadziła go w delikatny ruch wirowy.

Barwa srebra przygasła, pojawiły się czerwonawe nitki, a potem metal zaczął żółknąć aż zrobił się złocisty.

– Jeszcze chwilę – poleciła kuzynka marszcząc nos. – Dobrze, wystarczy.

Zanurzyły pojemnik w wodzie i po chwili wyjęły ze środka grudkę złota.

– Istne czary…

– W pewnym sensie masz rację…

Na stół rzuciła złotą carską pięciorublówkę. Car Mikołaj II spoglądał spokojnie w świetlaną przyszłość. Obok spoczęła grudka sztucznego złota. Teraz licznik Geigera…

– Żadnych anomalii – mruknęła Katarzyna mierząc promieniowanie „świnki”. – Zobaczmy jak to… Jest odchylenie.

– Zrobiłyśmy radioaktywne złoto?

– Nie przesadzajmy z tą radioaktywnością… Raptem półtorej wartości tła…

– Nic mi to nie mówi…

– Tło to normalne promieniowanie, które nas otacza. Biegnie z wnętrza ziemi od strony gruntu, spada nam na głowę z kosmosu. Jego wartość określa się na jeden. Jest nieszkodliwe. Granit ma mniej więcej trzy.