Выбрать главу

Wyjmuje z kieszeni telefon komórkowy. Ma w niego wbudowany kalkulator. Liczy. Szesnaście uczennic. Wszystkie urodzone po 1983 roku. Prawdopodobieństwo zakażenia siedemdziesiąt pięć procent, po dwanaście sztuk z każdej klasy. Sześćdziesiąt do osiemdziesięciu w szkole… Obliczał to już wielokrotnie. I za każdym razem wychodzi mu podobny wynik. Te głupie krowy będą warte milion dolarów.

Jak to zrobić? Bardzo prosto… Aż dziwne, że nikt przed nim na to nie wpadł… Dłonią delikatnie muska gładką powierzchnię szkła. Najlepsze rozwiązania najtrudniej wymyślić. Nawet jemu zajęło to kilka lat. Ale jeszcze trochę i będzie bogaty. Ile podziałów komórkowych muszą przejść bakterie, by zamienić się w pełnowartościowy materiał?

* * *

Historia. To może być ciekawe. Nauczycielka mówi o czasach wypraw krzyżowych, oblężeniu i upadku Konstantynopola. Niewiele wie na ten temat, nie chciało jej się nawet solidnie doczytać.

Monika Stiepankovic napina się wewnętrznie. Denerwuje ją bezrefleksyjność wykładu. Dla historyczki to tylko data w książce. 29 maja 1453… Dla niej – makabryczna noc, gdy pod ogniem tureckiej artylerii padły odwieczne mury. Chaos, pożar, paniczna ucieczka ze świadomością, że w zasadzie nie ma dokąd… Zostawiła za sobą więcej trupów niż kiedykolwiek wcześniej czy później. Turcy trzy dni i trzy noce grabili miasto oraz mordowali mieszkańców… Trzy dni wdzierali się do domów i kościołów, zabijali mężczyzn, gwałcili kobiety. Pod koniec trzeciego dnia znalazła w rynsztoku zwłoki kuzynki. Wtedy po raz ostatni widziała kogoś ze swego rodu…

Kolejne lata, Konstantynopol upadł, ale jego dominia jeszcze trwały. Wtedy łudziła się, że znajdzie sobie miejsce, gdzie mogłaby żyć… Ale kraje na Bałkanach ginęły jedne po drugich. I wreszcie nie było dokąd uciekać… Czuje na nodze dotyk skórzanej pochwy. Bułatowy sztylet był przy niej tamtej nocy. Ile razy musiała zabijać? Już drugiego dnia pogubiła się w rachunkach…

* * *

Ciepłe, jesienne popołudnie. Stanisława prowadzi swoją kuzynkę i księżniczkę Monikę ulicą Floriańską. W którymś z pobliskich zaułków uruchomiono gruzińską restaurację. Lekcje skończyły się wcześnie, pora akurat obiadowa. Należy zatem spróbować prawdziwego chaczapuri i popić je łykiem wina ałazni. Zeszły rok był w Gruzji czasem urodzaju na winogrona. Młode wino, dojrzewające w podziemnych stągwiach, na dobrze nasłonecznionych stokach opodal klasztoru Szwiomgwime, nie ma sobie równych. Niech się schowają francuskie sikacze…

Księżniczka poczyniła znaczne postępy w poznawaniu subtelnych niuansów polskiego języka, toteż widząc na szyldzie napis „Piwnica pod złotą pipą”, parsknęła delikatnym, dziewczęcym śmiechem.

– A cóż to za wszeteczny lokal?

– Pipa to chyba staropolskie zdrobnienie imienia Felicja? – Katarzyna podniosła wzrok na kuzynkę. Stanisława kiwnęła głową.

– Dawniej nazywano tak urządzenie służące do pompowania piwa z beczki – wyjaśniła i pociągnęła je dalej.

Głód nieco jej już dokuczał. Wprawdzie umiała wytrzymać bez jedzenia nawet kilka dni, ale trudno zaliczyć to do przyjemności.

* * *

Podziemia starej części Krakowa ciągną się kilometrami. To zupełnie inny świat, niedostrzegalny z powierzchni. Z niepozornej bramy schodki prowadzą w dół. A potem zaczyna się labirynt. Jedna piwnica, pasaż, druga, dziesiąta… Czasem leżą na jednej kondygnacji, czasem na dwu lub trzech. Zazwyczaj jeden system zajmuje przestrzeń pod jedną działką miejską. Czasem jednak, jeśli kilka kamienic przy ulicy należało do tej samej osoby, ich lochy łączą się ze sobą. Ba, trafiają się nawet eksterytorialne korytarze biegnące pod posesjami sąsiadów.

Kraków od dawien dawna był miastem kupieckim. Niegdyś w tych przepastnych podziemiach kwitło życie. Po zamurowanych dziś pochylniach staczano i wytaczano beczki z piwem, miodem i węgrzynem. Przez szyby prowadzące na powierzchnię, na bloczkach zjeżdżały worki z towarami, okute drewniane skrzynie, pęki skórzanych kapci. Kupcy odeszli, pozostało po nich tylko tchnienie wielu szczęśliwych stuleci. Dziś w piwnicach rozłożyły się dziesiątki lokali. Restauracje, puby, winiarnie. Śpiewy i toasty biją w ceglane stropy spojone doskonałą XVI-wieczną zaprawą. Do lochów, po latach zaniedbania, powróciło życie.

W „Piwnicy pod złotą pipą” jest drogo, ale dość sympatycznie. Teraz, w porze obiadowej, nie ma specjalnie dużo klientów. W niedużej salce siedzi ich dwu. Gdyby Stanisława przypadkiem zajrzała do tego pomieszczenia, zdziwiłaby się zapewne niepomiernie. Przy kuriach piwa obgadują swoje sprawy dwaj wspólnicy. Jeden z nich to jej stary znajomy, Dymitr, uczeń alchemika Sędziwoja. Drugi to Sieklucki, nauczyciel biologii z ich szkoły.

– Mam jej adres – powiedział biolog wyjmując z portfela kartkę złożoną we czworo. – Był w podaniu o pracę.

– Ciekawe tylko, czy autentyczny – westchnął drugi mężczyzna. – Mogła się dobrze zamaskować. Jesteś pewien, że to ona?

Wyjął z kieszeni fotografię wykonaną około 1880 roku i w zadumie obrócił ją w palcach.

– Całkowicie. Wyjaśnisz mi to?

Wahanie. Co powiedzieć kumplowi? Prawdę, półprawdę, skłamać?

– Ona żyje bardzo długo i nie starzeje się – odezwał się wreszcie. – Mój pradziadek i dziadek usiłowali ją dopaść.

– To przecież niemożliwe…

– Oczywiście – uśmiechnął się podsuwając mu zdjęcie. Wspólnik widział je wiele razy. Istotnie, podobieństwo prawie wyklucza pomyłkę.

– I co robimy dalej?

– No cóż, skoro wiemy, gdzie mieszka, trzeba będzie ją zabić.

– Tak po prostu zabić? – zafrasował się.

– No, nie zabić. Zlikwidować. Wampiry się likwiduje. Będziesz sobie potem mógł zrobić sekcję zwłok, to może być ciekawe. Nie mów, że masz opory. Twój błyskotliwy plan zdobycia milionów dolarów pochłonąłby więcej ofiar…

– Niekoniecznie – zastrzegł natychmiast. – Zaraźliwość nie jest aż tak duża, a w obecnych czasach można to leczyć. Liczę się z tym, że liczba zgonów nie przekroczy dziesięciu procent.

– Naprawdę Światowa Organizacja Zdrowia przyznaje piętnaście tysięcy dolarów za każdy stwierdzony przypadek czarnej ospy? – zdziwił się Dymitr.

– Tak. I od 1974 roku nie odnotowano ani jednego. Choroba w zasadzie wymarła. A ściślej, została wytępiona przez człowieka. Aż do tej chwili. Mam na zapleczu pracowni ośmiolitrowy baniaczek, a w nim kultury bakterii wyizolowane ze starych szczepionek. Teraz powolutku się namnażają na pożywce… Trzeba będzie poczekać kilka tygodni.

– Potrzebujesz aż tyle? Nie patrz z takim wyrzutem, to ty jesteś fachowcem od mikrobiologii.

– Nie, wystarczy kilka kropli, ale problem w tym, że bakterie w szczepionce były chemicznie wykastrowane. Rozmnażają się bardzo wolno. Każde następne pokolenie przechodzi selekcję naturalną. Najsłabsze giną, najsilniejsze rozwijają się najszybciej. Po kilkudziesięciu cyklach odzyskają dawny wigor. Wtedy będzie można się pobawić.

– Czarna ospa…

– Można powiedzieć, że walczę o przywrócenie bioróżnorodności – uśmiechnął się lekko nauczyciel. – Ratuję przed ostatecznym wyginięciem gatunek istot żywych.