Выбрать главу

Cóż, końska skóra jest grubsza niż ludzka, nawet okryta błyszczącym dresikiem. Ssawką zawsze trafia w najgrubszą żyłę lub tętnicę. Pokrywający ją śluz powoduje błyskawiczne zasklepienie rany, gdy nie jest już potrzebna. Chyba że wyrwie się natychmiast z powrotem. Wtedy w tkance powstaje dziura wielkości mysiej nory. Splunęła z obrzydzeniem ludzką krwią i mięsem.

Podcięli ją jednocześnie, gruchnęła boleśnie na mokrą trawę. Coś jakby ciepły deszcz skropiło jej nagie plecy. Wiedziała, że wróg ma rozharataną tętnicę udową i krwawi jak świnia. Trzasnęły kajdanki na wykręconych do tyłu dłoniach. I jeszcze stukilogramowy byczek na plecach. Bywało gorzej.

Podciągnięcie nóg pod brzuch to niecała sekunda. Kolana boleśnie zaszorowały o ziemię, gałązki i kamyki. Gwałtownym ruchem zrzuciła napastnika i zerwała się na równe nogi. Ręce miała skute na plecach, ale nogi wolne. Dresiarz akurat gramolił się z ziemi. Cios stopą w bok. Zacharczał i opadł na podłoże. Krew z ust: widocznie złamane żebro przebiło płuco. Poczekała aż się wykaszle, po czym kopnęła go z drugiej strony – dla symetrii i żeby wybić mu z głowy wszelkie durne pomysły.

Zlustrowała pobojowisko. Pierwszy, zwinięty w kłębek, pluł krwią. Miał połamany mostek i część żeber, uszkodzone płuca, ale serce chyba nietknięte. Przeżyje. Drugiemu w zasadzie nic się nie stało, strzaskana szczęka wyrwana z zawiasów, wybite zęby, może lekko uszkodzone kręgi szyjne. Kilka tygodni pochodzi z szyną na żuchwie, miesiąc przewegetuje na samych zupkach… Nie docenił swojego szczęścia, wyje z bólu i szoku. Trzeci teoretycznie mógł się wykrwawić ale, szczwana bestia, otrząsnął się na tyle, by paluchami wbitymi w mięso zatamować krwawienie… Drugą dłonią wyciągał sznurek ściągacza z gatek, robi opaskę uciskową… To dobrze, że jakoś sobie poradzili, bo ze skutymi na plecach rękami nie mogłaby im pomóc nawet gdyby zechciała. Czwarty oberwał chyba najmocniej. No cóż, nieładnie damie włazić kolanami na plecy…

A zatem po kolei. Najpierw trzeba się uwolnić od kajdanek. Potem ubrać, w szamotaninie zerwali z niej szlafrok. Furda, przynajmniej będą mieli co wspominać. Niewielu widziało kiedyś coś tak pięknego, jak naga księżniczka z rodu Stiepankoviców. Byli i tacy, którzy zapłacili za tę przyjemność życiem…

Ten ze złamaną szczęką wydał jej się najprzytomniejszy. Ruszyła w jego stronę boso po zroszonej krwią trawie. Poczuła, że cała jest pochlapana posoką, diabli wzięli poranne mycie. Musi koniecznie wysuszyć włosy. Ręcznik też diabli wzięli, a wiatr jest chłodny, to grozi zapaleniem opon mózgowych…

Przetrącony na jej widok zawył. W oczach miał obłędny strach.

– No co jest? – warknęła. – Nie spodziewaliście się? Gdzie klucz od kajdanek?

Wybełkotał coś sfatygowaną mordą. Uniosła stopę i podrapała się dużym palcem po łydce.

– Rozkujesz mnie, to daruję wam życie – propozycja zabrzmiała chyba rozsądnie.

Pokiwał łbem, grube krople krwi rozbryznęły się ciężko na ziemi. Ruszył na czworakach w kierunku kompana.

– Kto was nasłał? – zagadnęła.

Świst rozprężającego się powietrza, poczuła uderzenie w pośladek. Ogarnęła ją nagła otępiająca fala senności. Zdążyła się odwrócić i zauważyć piątego. Stał koło jej szałasu i właśnie opuszczał strzelbę używaną przez weterynarzy do usypiania zwierzyny. Ziemia skoczyła do góry. Wszystko ogarnęła ciemność.

Dymitr spokojnie podszedł do leżącej na trawie dziewczyny. Otworzył jej oko i spojrzał na źrenicę. W porządku. Śpi. Zlustrował pobojowisko. Nieźle sobie poradziła. Miał rację, by na wszelki wypadek zabrać tę zabawkę… Chłopaki nie nadawali się już do niczego.

– Banda patałachów – warknął. – Do wozu i jedźcie do jakiegoś konowała, żeby was opatrzył…

Z trudem dźwignęli się na nogi. Kuśtykając ruszyli w stronę ulicy. Dziewczyna była lekka, mógł bez trudu przerzucić ją przez ramię i zanieść do samochodu.

* * *

Stanisława spostrzegła to, gdy tylko weszła do klasy.

– Gdzie jest Monika? – zapytała zaskoczona.

Odpowiedziało jej maślane spojrzenie piętnastu par oczu. Krótko obcięta brunetka rozejrzała się po sali.

– Nie ma jej – powiedziała bezradnie. – Może zaspała.

Nauczycielka nie powiedziała nic, ale poczuła w sercu bolesne ukłucie. Przeczucia prawie nigdy jej nie myliły. Tego dnia była rozkojarzona. Uczennice wyczuwały to bezbłędnie i na swój sposób usiłowały wykorzystać. Wyłowiła szepty. Twarz jej stężała.

– Nudzi wam się? – spojrzała podopieczne. – Macie tu ćwiczonka do zrobienia.

W czasie przerwy wyjęła z kieszeni telefon komórkowy i zadzwoniła. Jednak numer Moniki pozostał głuchy. Katarzyna miała w piątki tylko jedną lekcję, przychodziła na jedenastą.

– Gdzieś nam wcięło księżniczkę – poinformowała ją kuzynka w drzwiach szkoły.

– O do diabła… – zafrasowała się. – Próbowałaś na telefon?

– Oczywiście. I dlatego właśnie tak mnie to niepokoi…

Milczały przez dłuższą chwilę.

– W sumie to nie wiemy nawet gdzie mieszka – westchnęła alchemiczka. – Wspominała, że wyprowadziła się z Domu Dziecka…

– Nie mogła wyprowadzić się donikąd…

– Hmm. Myślę, że ulokowała się gdzieś w pobliżu łąki na Złocieniu, ostatnio przyszła do szkoły z siatką marchwi… Zwróciłaś uwagę na jej zapach?

– Zapach? – Katarzyna wytrzeszczyła oczy.

– Pachniała dymem. Na dziesięć metrów… To może oznaczać, że mieszka w kurnej chacie albo sypia, powiedzmy, w lesie, przy ognisku…

Zamyśliła się.

– Niemożliwe moja droga. Teraz w listopadzie? To absurd… Poza tym mieszkanie w lesie wpływa na wygląd… A ona nadal chodzi czyściutka i schludna.

Na twarzy kuzynki odmalował się wyraz politowania.

– Czystość to, przede wszystkim, stan umysłu, moja droga. Jeśli ktoś chce, zawsze może znaleźć dość wody, żeby się umyć… Nasi bezdomni łażą cuchnąc jak chlew, bynajmniej nie dlatego, że nie mogą utrzymać czystości. Im się po prostu nie chce, zatracili tę potrzebę… Tak jak na wsi. Woda w studni, ale nogi myło się na świętego Jana…

– Czemu nic nie powiedziała? – kuzynka przerwała wywody. – Przecież bez problemu wygospodarowałybyśmy jej kawałek twojego mieszkania…

– Może nie lubi o nic prosić? Nasz błąd, że nie zaproponowałyśmy…

– Rany, w nocy było zimno, jeśli spała w lesie, to mogła umrzeć z wychłodzenia organizmu…

Stanisława tylko machnęła ręką.

– Nie przesadzaj, jeśli się żyje tyle czasu co ona, zna się tysiące metod przetrzymania nocnego chłodu. Na Kresach sypiałam kiedyś w zimie, w szczerym polu, nakryta tylko kożuchem.

– Ale mógł ją złapać, na przykład, atak wyrostka robaczkowego…

– A komórka?

– A jeśli się rozładowała? Zwalniamy się i w drogę. Dziesięć minut później jechały taksówką. Wysiadły na skraju łąki. Było wietrznie i zanosiło się na deszcz. Koni nie wyprowadzono tego dnia na pastwisko.

– Oho! – mruknęła Stanisława patrząc na kołujące nad ogrodzeniem „Telefoniki” ptaki.

– Co się stało?

– Gawrony, padlinożerne…

– Wypluj te słowa!

Przebyły szybko łąkę. Ścieżka zakręcała wzdłuż strumyka. Po drugiej stronie, za trzcinowiskiem, widać było zagajnik. Kładka wyglądała wręcz fatalnie, ale przebyły ją. Rozległa połać stratowanej trawy. Katarzyna powstrzymała gestem kuzynkę i zaczęła badać odciśnięte na ziemi ślady.