Выбрать главу

– A jeśli będzie ją trzymał zakneblowaną?

– Kłopotliwe. Poza tym jest jeszcze jeden problem. Setki okien. W starym bloku tkwią w nich staruszki, dla których obserwowanie okolicy to jedyne zajęcie urozmaicające szare dni emerytury. Trudno wnieść związaną dziewczynę do domu tak, aby nikt tego nie zauważył. Zwłaszcza, że jest to ranek, ludzie wychodzą do roboty, dzieci do szkoły. Musiałby podjechać blisko klatki. Sądzę, że ma willę z garażem, a z garażu bezpośrednie przejście do piwnicy… – stukała pospiesznie w klawisze.

– A jeśli zamknął ją nie w pobliżu domu tylko, na przykład, w wynajętym lokalu?

– Miejmy nadzieję, że nie. Żaden z samochodów nie został zarejestrowany na człowieka noszącego to imię – mruknęła. – Zobaczmy jednak, czy ich właściciele nie mieszkają gdzieś w pobliżu któregoś z czterdziestu siedmiu wytypowanych adresów. Po Monikę mógł się wybrać wozem kumpla…

To też nic nie dało.

– Teraz przydałaby się lista willi i domów z garażami. Kaszana, nie mamy czegoś takiego. Zatem tylko wille.

– Jak odróżniasz bloki i wille? – zdziwiła się alchemiczka. – Tu są tylko gołe adresy, a nie znasz Krakowa na tyle dobrze, by wiedzieć, co się mieści przy której ulicy.

– Oj, to proste, jeśli mamy adres w rodzaju osiedle Kazimierzowskie 23 mieszkania 56, to oznacza, że jest to blok. W willach nie ma kilkunastu mieszkań.

– Sprytnie – oceniła kuzynka.

Kuzynka wypisała dwanaście adresów.

– To potencjalnie pasujące miejsca. Musimy zawęzić listę poszukiwań.

Ściągnęła dane na temat właścicieli posesji.

– W jakim wieku jest Dymitr?

– Sądzę, że ma około 430 lat…

– Cholera. Inaczej, na jaki wiek wygląda?

– Gdzieś między trzydziestką a czterdziestką.

Parę minut grzebała w danych.

– Pasują trzy adresy – powiedziała wreszcie. – Wszyscy trzej nie byli dotąd notowani.

Postukała długopisem w zęby.

– Musiał przybyć niedawno i załatwić sobie fałszywą tożsamość. Kurczę, jakie te dane są niekompletne… – warknęła. – Ale zobaczmy hipotekę. Jest częściowo skomputeryzowana… Dobra, mamy go – wskazała jeden z adresów. – Ta willa zmieniła właściciela trzy lata temu.

– Jesteś pewna?

– Nie do końca. Ale ten mężczyzna ma samochód odpowiadający opisowi, mieszka sam i jest w odpowiednim wieku. Trzeba zobaczyć na miejscu…

Z pawlacza ściągnęła sporą walizkę i ruszyła do wyjścia. Kuzynka zarzuciła na siebie kurtkę, po czym poszła za nią.

* * *

Alchemik lubi od czasu do czasu przejrzeć prasę. Z reguły kupuje sobie po jednym egzemplarzu każdego z dzienników i czytając porównuje wersje. Przeglądając polskie gazety czuje wzbierającą złość. Zdrada, afery, korupcja… Krajem rządzi najgorsza możliwa hołota. Nigdy dotąd nie było tak źle. Najgrubszy dziennik, pełen ogłoszeń, wziął do ręki po raz pierwszy i ostatni w życiu. Kto to, do diabła, wydaje? I dla kogo? Czy jest aż tylu zdrajców ojczyzny, by opłacało się utrzymywanie tego tytułu na rynku?

Rzucił gazetę z obrzydzeniem do kosza i odruchowo umył ręce.

Informator kulturalny. Kultura też upiornie zeszła na psy, ale może znajdzie się coś ciekawego… Kartkował w zadumie i nagle… Zobaczył to kątem oka. Nieczęsto widuje swoje nazwisko na papierze.

– Sesja naukowa w czterechsetną rocznicę opublikowania „Traktatu o rtęci” mistrza Michała Sędziwoja z Sanoka – jego głos odbił się echem w rozległym mieszkaniu. – Wstęp wolny.

Przez dłuższą chwilę siedział w fotelu i wreszcie, nie mogąc się powstrzymać, parsknął serdecznym śmiechem. To może być ciekawe doświadczenie, do tej pory nigdy nie brał udziału w sesji naukowej poświęconej własnym badaniom… Godzinka czasu, akurat trochę się przespaceruje. W drogę!

Naraz zaświtał mu do głowy jeszcze jeden szalony pomysł. Otworzył szafę z ubraniami. Na tę okazję trzeba jakoś wyglądać… A zatem szeroki, skórzany kapelusz ze strusim piórem, biała kryza pod brodą, koszula z koronkami, skórzany pas, rapier u boku, obszerny płaszcz. Spojrzał na siebie w lustrze. I nagle poczuł jakby czas się cofnął. Znowu jest w Krakowie, znowu ubrany z cudzoziemska, jak przystało na uczonego męża… Położył dłoń na rękojeści rapiera, a potem z lekkim uśmiechem wsunął za pas nabitą krócicę. Zawsze chodził po mieście uzbrojony…

Wyszedł z kamienicy. Zapadał już wczesny, jesienny zmrok, ale było dość ciepło. Wicher strącał z drzew liście. Alchemik przeszedł na drugą stronę i ruszył Plantami.

Dlaczego sesja naukowa odbywać się miała w siedzibie Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii? Trudno powiedzieć.

Wszedł na salę. Impreza zgromadziła niewielu słuchaczy. Kilku luminarzy nauki w garniturach, kilkunastu emerytów, w których wiek nie zabił jeszcze ciekawości. Sporo studentów, zapewne przyszli na polecenie swojego promotora… Obrzucili wchodzącego spojrzeniami i kilku uśmiechnęło się serdecznie, sądząc widać, że człowiek przebrany za alchemika jest dekoracją zamówioną przez organizatorów. Na sali było też trzech mnichów z zakonu dominikanów, pod wodzą przeora. Przyszli ubrani „po cywilnemu”, ale rozpoznał ich. Wymienili ukłony. Na twarzach duchownych odmalowało się rozbawienie. Docenili finezję dowcipu.

Sędziwój siadł sobie grzecznie w kącie. Dwa godzinne wykłady. Trzeba przyznać, że od strony naukowej nic nie można było im zarzucić. Zreferowano dość dokładnie jego życiorys, myląc się tylko w drugorzędnych szczegółach. Wymieniono pisma. Cóż, stworzył i opublikował jeszcze dwa lub trzy traktaty, ale widocznie nie zachowały się…

Jeszcze pokaz slajdów: głównie drzeworyty pochodzące z tak zwanej „Niemej księgi” oraz rysunki i obrazy pracowni alchemicznych. Sesja skończyła się. Organizatorzy zaprosili na poczęstunek. Alchemik wyszedł na ciasny przedpokój.

– Witaj mistrzu.

Uniósł wzrok na stojącego przed nim mężczyznę. Minęło czterysta lat, ale poznał go z miejsca.

– Dymitr.

– Mistrzu, ileż to już lat się nie widzieliśmy – twarz dawnego pomocnika rozciągnęła się w uśmiechu.

W mózgu Sędziwoja zapaliło się ostrzegawcze światełko. Wyczuł fałsz.

– Co dobrego słychać? – zapytał.

– Żyje się pomalutku – odparł uczeń. – Lubię to miasto… Mistrzu, może napijemy się lampkę wina z okazji spotkania?

Alchemik spojrzał na stół i lekko się skrzywił.

– Mam dobre w domu – wyjaśnił Dymitr. – Francuskie, pięćdziesięcioletnie. Dostałem od znajomych, winogrona ze stoków zamku Maria Serena. Nie do kupienia w sklepie.

– Daleko mieszkasz?

– Kawałek stąd, ale mam samochód…

Po chwili wsiedli do zaparkowanego nieopodal jeepa. Ruszyli przez ciemne miasto.

– Widzę, że się trochę dorobiłeś – mruknął Michał.

– Jak się żyje tyle czasu, człowiek uczy się dobrze lokować pieniądze, tak aby przynosiły zyski. Jeśli potrzebujesz, mistrzu, pieniędzy…

– Mam – uciął krótko.

Zatrzymali się przed niewielką, ciemną willą. Otaczały ją stare kasztanowce.

– No, nieźle się urządziłeś – ocenił Alchemik.

Weszli do holu, a potem do salonu. Na kominku dogasał żar.

– Siadaj mistrzu, a ja wszystko przygotuję…

Zapadł w głęboki fotel. Dymitr puścił muzykę, miał naprawdę wysokiej klasy sprzęt. W pierwszej chwili gość nie poznał melodii. Dopiero po kilku minutach zorientował się, że to chyba któryś z poematów symfonicznych Kontantinasa Mikolajosa Ciurlionisa. Uniósł ze zdziwieniem brwi. Dymitr się ucywilizował?