Ciało przybite rapierem do dębowych klepek wyglądało jak dziwaczny owad przytwierdzony szpilą entomologiczną do dna gablotki.
– Dymitr – Stasia pochyliła się nad ciałem. – Ktoś go zabił… Kat.
– Co ty bredzisz, jaki znowu kat? – zdziwiła się Katarzyna.
– Rękawice – wskazała na brzuch trupa. – To stary zwyczaj, kat zawsze wrzuca je do trumny skazańca po wykonaniu wyroku…
– Nigdy o tym nie słyszałam. Zresztą kary śmierci nie wykonuje się w Polsce od jakichś dwudziestu lat…
– Zabił go ktoś z naszych – oceniła Stanisława. – Strzelił mu w skroń z krócicy.
– Może z dubeltówki? – zamyśliła się agentka parząc na dziurę wlotową. – Hmm. Szybkość pocisku była mniejsza, skoro kość popękała wokoło… Może masz rację. Monika?
– Chyba nie… Na podłodze leżą dwa kieliszki. Pił z kimś, a potem dosięgła go śmierć. Ale identyfikacja domu okazała się prawidłowa. Poszukajmy naszej przyjaciółki. I ostrożnie, nie sądzę, żeby zabójca ciągle tu był, ale…
Parter. Obeszły wszystkie pomieszczenia. Pusto.
– Fatalnie. Moniki też tu nie ma – westchnęła Stanisława.
– Tu jest piwnica – pokręciła głową jej kuzynka. – Przy ścianach są ślady po kaloryferach. Musiał mieć gdzieś kotłownię. Pogrzeb po papierach, tylko uważaj, nie zostaw odcisków palców, a ja się rozejrzę.
Oglądała uważnie podłogę, gdy usłyszała zduszony jęk.
Alchemiczka położyła na stole pięć teczek. Na okładce każdej wyrysowano szkic twarzy. Dwa przekreślone były czarnym tuszem. Z pozostałych patrzyły oblicza jej, człowieka używającego obecnie nazwiska Skórzewski oraz starszego mężczyzny z kryzą pod brodą.
– Michał Sędziwój z Sanoka… – mruknęła Katarzyna.
– Jak żywy…
– Do plecaka, przejrzymy później – zadecydowała. – Szukaj, czy nie ma czegoś jeszcze.
Laptop księżniczki. Kilka siedemnastowiecznych traktatów alchemicznych oprawionych w poczerniałą ze starości skórę. Na rogach miały śliczne okucia. Alchemiczka bez żenady przywłaszczyła je sobie. Kuzynka penetrowała kuchnię.
– Mam klapę – zaraportowała. – Spieszmy się.
Zejście do piwnicy zamaskowano bardzo przemyślnie; stała na nim kuchenka gazowa. Tyle tylko, że rura przytwierdzona była na słowo honoru a urządzenie nie podłączone do instalacji.
Odsunęły je i poświeciły do środka latarkami. Schodki i piwniczka. Zeszły na dół. Okienka od strony ogrodu wpuszczały rozproszone światło latarni.
– Monika! – krzyknęła Katarzyna. – Jesteś tu?! To my!
Odpowiedział jej niewyraźny jęk. Drzwi zaopatrzono w solidne rygle. Raz jeszcze przydał się urywek. Wyłamały zamek. Księżniczka leżała na pryczy, naga, narzucona kocem, zwinięta w kłębek. Podniosła głowę. Jedno oko miała całkiem wypalone. Powieka drugiego, zlepiona ropą, drgnęła. Spojrzała na nie półprzytomnie. Plamy oraz rogowe płytki znaczyły rogówkę i tęczówkę. Źrenica była nienaturalnie rozszerzona. Zasychające już rany na czole i policzkach.
– O mój Boże… – syknęła alchemiczka. – Co się stało?!
– Srebro, biolog – jęknęła księżniczka, a potem straciła przytomność.
– Katarzyna odsunęła szorstko kuzynkę, przyłożyła dłoń do czoła dziewczyny.
– Ma bardzo wysoką gorączkę – powiedziała poważnie. – Bydlak torturował ją jakimś srebrnym przedmiotem. Zatruła się związkami tego metalu.
– A oczy?
– Poparzył jej tak samo. Ale przynajmniej trochę widzi… Zabierzmy ją stąd!
Wyniosła Monikę, nadal zawiniętą w koc, na górę.
– Wezwać taksówkę? – kuzynka wyjęła elegancki telefon komórkowy z torebki.
– Nie. Zabieramy samochód Dymitra – odparła twardo agentka. – Jemu już i tak nie jest potrzebny.
– A kluczyki?
– Trzeba sprawdzić w kieszeniach.
Po chwili wsiadły do jeepa. Księżniczkę położyły na tylnym siedzeniu. Katarzyna prowadziła bardzo pewnie, choć szybkość jaką rozwinęła, zaparła nieco jej kuzynce dech w piersiach. Wniosły Monikę na piętro i umieściły na łóżku. Stanisława pobiegła do apteki na rogu. Wróciła z zakupami.
– Srebro jest dla niej chyba bardzo toksyczne. Zobacz, w tych miejscach komórki usiłowały je otorbić. Sądzę, że mamy tu do czynienia głównie z chlorkami i siarczkami tego metalu…
– Co robimy?
– Daj sól fizjologiczną. Przemyjemy…
Starannie oczyściła szramy. Gorączka była nadal bardzo wysoka. Monika obudziła się.
– Księżniczko, jak możemy ci pomoc? – zapytała agentka.
– Oczy…
– Widzisz coś? – jej kuzynka przeszła na serbski.
– W lewym jak za mgłą. Odrosną… parę dni – wyszeptała. – Pić… Nie wiem… Srebrem po oczach nigdy… Biolog…
Znowu odpłynęła w gorączkowe majaki. Stanisława ostrożnie napoiła ją wodą. Katarzyna przepłukała oczy księżniczki.
– Jak to wygląda?
– Źle – mruknęła. – Lewego praktycznie nie ma, same skrzepy i coś jakby róg… Prawe w plamy. Może się i zregeneruje…
Zajęła się teraz jej stopami. Tu nie było problemu, wszystko zaschło i jakby skamieniało.
– Tkanka podobna do paznokcia – stwierdziła. – Trzy palce jej urżnął… Cholerne ścierwo…
– Czego od niej chciał?
– Cholera go wie. Ale skoro użył srebra, wiedział że jest wampirem. Słuchaj, temperatura nie opada. Skocz po piramidon…
Pobiegła. Po zaaplikowaniu czopków gorączka nieco zelżała, a oddech dziewczyny uspokoił się. Obie kuzynki mogły przejść do drugiego pokoju. Przez uchylone drzwi spoglądały na śpiącą podopieczną.
– Może trzeba było ją jednak zawieźć do szpitala? – zastanawiała się agentka.
– I co im powiesz? Macie tu wampirzycę, zatruła się srebrem, oczami się nie przejmujcie, odrosną jej. Tylko nie podchodźcie znienacka, w zdenerwowaniu może ugryźć? – w głosie zabrzmiał sarkazm.
– Fakt.
Milczały przez chwilę.
– Pokaż te materiały – poprosiła Katarzyna.
Pięć teczek, przedwojenne, z tektury podklejonej szarym płótnem. Na każdej szkic, wewnątrz papiery. Dymitr odnotował starannie, gdzie kto mieszkał w jakich okresach, gdzie pracował… Tuż po pierwszej wojnie światowej dorwał Zygfryda i Hanusza – dwu mieszkających w Krakowie uczniów Sędziwoja. Kilkanaście lat później zdołał namierzyć Stasię, jednak zamach w szkole nie powiódł się… Teczka dotycząca alchemika była prawie pusta. Kilka kart z notatkami. Żadnego sensownego śladu. Skórzewskiego też nie zdołał na szczęście znaleźć.
– Nam też to nie pomoże – westchnęła alchemiczka.
– Ciekawe, swoją drogą, kto go zabił… Bo pomyślałam sobie właśnie…
– Że Sędziwój?
– Tak. Rapier, rękawiczki rzucone na zwłoki, kula z krócicy… Może wpadli na siebie jakoś przypadkowo? Zaprosił go do domu, wywiązała się walka…
– Niewykluczone. Na ile ten portrecik jest dobry?
– Bardzo dokładny…Chcesz go użyć zamiast zdjęcia?
– Nie, chyba nie da rady. Widzisz, fotografia to konkret. A tu rysował z pamięci. Nawet jeśli dobrze wyłapał podobieństwo, to charakterystyczne punkty mogą być w ciut innych miejscach…
– A nie możesz go wyszukać bazą? Przecież jeszcze cię nie odcięli? Jeśli znalazłaś ten dom po zaledwie kilku godzinach grzebania, to może…
– Nie mam punktu zaczepienia – pokręciła głową. – Wtedy mogłyśmy się domyślać, że ma dom i jaki posiada samochód. Potem wystarczyło proste porównanie. Tu…
Zamyśliła się.
Mistrz Sędziwój wlókł się noga za nogą. W głowie ciągle mu się kręciło, jakby za dużo wypił. Zawroty przychodziły falami, ale lodowate nocne powietrze powoli przyniosło mu ulgę. Na Plantach usiadł na chwilę na zroszonej ławce.