Выбрать главу

Saperką szybko kopie dół głęboki na przeszło metr. Obok drugi, nieco płytszy. Oba łączy ukośny kanał. Piach trochę się osypuje, ale Monika nic na to nie może poradzić. Płytszy dół nakrywa kratą z leszczynowych prętów. Podwiesza pod spodem szynkę. W głębszej jamie rozpala ogień. Opodal, tuż pod murem „Telefoniki”, leży zwalony przez burzę buk. Dziewczyna szybko obcina cieńsze gałęzie. Wybiera te, które już dobrze wyschły. Tymczasem nad zagłębieniem unosi się pierwsza, nieśmiała strużka dymu. Szynkę można wędzić albo w zimnym dymie, albo w ciepłym. Monika nie ma wyboru – wędzenie w zimnym zajęłoby co najmniej dwadzieścia cztery godziny. W ciepłym idzie to szybciej: czasem sześć, czasem osiem… Płomień, podsycany co jakiś czas nową szczapą, pełga leniwie. Siadła opodal ogniska, narzuciła na ramiona owczą skórę z szałasu. Nie czuje chłodu, choć to przecież listopad. Jej oczy odbijają czerwony żar. Założyła słuchawki i słucha kolejnej książki. Szynka zaczyna wydzielać delikatny zapach. Ech, wegetariańcy, nie wiecie co tracicie…

* * *

– Nie mam już żadnych pomysłów, jak go odszukać – oświadcza Katarzyna. – Nie wiemy nawet, czy jest w Krakowie.

– Myślisz, że mógł wyjechać po tym, jak rozprawił się z Dymitrem?

– Właśnie. Coś nie widać naszego wampirka…

– Pojechała do szałasu wędzić szynkę. Możemy wpaść do niej. Dotrzymamy jej towarzystwa…

* * *

Niełatwo znaleźć meteoryt. Nawet w miejscu, gdzie powinny leżeć gęsto jak grzyby po deszczu. Minęło ponad 130 lat. Ziemia została wielokrotnie zaorana. Niejeden raz przez wyspę przetaczały się fale powodzi. A i miejscowi chłopi przecież nie są głupi. Umieją odróżnić kawałek kosmicznego śmiecia od przywleczonych przez lodowiec otoczaków. A kolekcjonerzy dają za meteoryty niezły grosz.

Alchemik rozłożył karimatę. Wyjął gruby koc z polaru. Noc zapowiada się chłodna ale przywykł do spania pod gołym niebem. Wyszukał sobie zagajnik nad wodą, postawił ukośny daszek, by zabezpieczyć legowisko przed kroplami rosy. Komarów o tej porze roku nie musi się już obawiać. Rozszczepił długą kłodę, poddłubał jej wnętrze lekką siekierką, a następnie zapalił. Górną część oparł na klinach i nakrył podłużne palenisko. Będzie się żarzyć przez wiele godzin, ogrzewając jego posłanie. Nauczył się tego dawno temu, na Syberii, gdy w ciężkich latach wojny domowej miesiącami polował po lasach na bolszewickich zwiadowców.

Patrzył w czerwony żar i wspominał…

* * *

Trzy dziewczyny siedzą na kawałkach desek, patrząc w żar dogasający na dnie dołu. Ziemia była nieco wilgotna, stoi nad nią słup pary i oczywiście dymu. Panuje cisza, na niebie pojawiają się jesienne gwiazdozbiory… Piwo, zagrzane w miedzianym kociołku zawieszonym obok szynki, rozgrzewa. Zjadły chleba ze smalcem. Myśli płyną im leniwie.

* * *

Szósta rano, wstaje kolejny jesienny dzień. Alchemik wygrzebuje się z posłania. Trochę zmarzł, ale nie decyduje się na ponowne rozdmuchanie ognia. Wyjmuje saperkę i zasypuje kłodę wilgotnym piachem. Nieoczekiwanie coś zgrzyta mu pod ostrzem łopatki. Kamień? Owszem, ale nie taki zwyczajny. Czarna powierzchnia, naznaczona jakby odciskami kocich łapek, połyskuje lekko jak spalony plastik. Słabe uderzenie ostrzem noża odsłania warstwy wewnętrzne. W szarym cieście skalnym jak robaczki świętojańskie połyskują drobinki kosmicznego żelaza.

* * *

Nad Krakowem blady, jesienny świt. Monika wyciąga szynkę z dołu. Skórka stała się jednolicie czarna i połyskuje lekko. Stanisława odcina trzy grube, soczyste plastry. Katarzyna wraca z pobliskiego osiedla, niosąc pachnący, gorący jeszcze, bochenek chleba…

– W sobotę piwo powinno być gotowe – mówi Stanisława.

– Spróbujemy… – uśmiecha się Katarzyna. – To już tylko kilka dni…

* * *

Plan dziewcząt opiera się na wyjątkowo chwiejnych podstawach. Założyły, że Sędziwój jest ciągle jeszcze w Krakowie. Założyły, że będzie chciał napić się piwa, takiego jakie warzono w czasach jego młodości. Założyły, że bywa na Rynku i czyta gazety, że informacja o zorganizowaniu w jednym z lokali wieczoru staropolskiego go zainteresuje… Dużo tych założeń, a wystarczy, iż jedno będzie błędne… i cały plan rozsypie się jak domek z kart.

Wieczór staropolski nie wzbudził powszechnego zainteresowania mieszkańców Krakowa ani turystów. Jednak zwaliło się około pięćdziesięciu osób, wystarczająca liczba, by lokal nie poniósł strat… W zasadzie nigdzie nie było powiedziane, że trzeba się odpowiednio przebrać, ale uczestnicy zrozumieli to jakby sami z siebie. I bardzo dobrze. Monika i Katarzyna zajęły miejsce przy barze. Przebrały się w piękne suknie; dwa dni przyszywały koronki i upinały materiał. Stanisława niewiele mogła im pomóc. Owszem, w młodości leczyła nerwy haftując, ale na kroju i szyciu nie zna się… Mimo to efekt przeszedł wszelkie oczekiwania. Wyglądają znakomicie.

Miejsce przy szynkwasie jest idealne. Widać stąd wszystkich wchodzących i wychodzących. Stanisława, także ubrana zgodnie z XVII-wieczną modą, krąży po sali zbierając puste kufle. Agent CBŚ stojący za barem przebrał się wyjątkowo malowniczo, w czarnym chałacie z doczepionymi pejsami pasuje tu znakomicie… Przez pierwsze pół godziny okrzyki „Żydzie, miodu!” nieco go peszyły, ale potem jakoś się przyzwyczaił, zwłaszcza że szlachta zamawia sporo.

Chętnych na tradycyjne piwo nie ma zbyt wielu, nie nawykli do takiego, nie smakuje im… Kolor i brak przejrzystości też nieco odstrasza. Ale zwykłego tankują ile wlezie, czyli średnio kufel na godzinę. Zamówili kaszę ze skwarkami i teraz zmiatają ją z misek drewnianymi łyżkami. Łamią pęta suchej kiełbasy, rwą bochny chleba. Z drewnianymi miskami pomysł był bardzo dobry, agenta tylko niepokoi, czy wytrzymają kąpiel w zmywarce…

Do piwnicy schodzi facet o chytrym spojrzeniu. Gdy zauważa wywieszkę o możliwości nabycia tradycyjnego piwa domowej roboty, jego wąskie wargi wykrzywia wredny uśmieszek. Kieruje się wprost do baru. Drewniane miski, drewniane sztućce… Najwyraźniej złamano tu szereg przepisów, w tym normy ISO, obowiązujące zastawę stołową w restauracjach. Każdy kolejny dostrzeżony szczegół wprawia go w coraz większe zadowolenie.

– Sanepid, kontrola – wykłada legitymację na kontuar. – Proszę opróżnić lokal i naszykować faktury na to coś – wskazuje gestem szklany gąsiorek z mętną zawartością.

Facet ma pecha. Nie skończył jeszcze mówić, gdy poczuł, że coś wbija mu się boleśnie w plecy. To Król dźgnął go końcem szabli pod łopatkę. Stojący obok Wielki Grafoman w haftowanej ukraińskiej koszuli nic jeszcze nie wyciągnął, ale wyraz jego oczu nie wróży nic dobrego. Facet z sanepidu nie wie, że to prawdziwy wariat, potrafiący napisać książkę w dwanaście dni. Ale patrząc na tych dwu przebierańców, traci nieco pewności siebie.

– Pod stół, chamie, zeżresz ten papier, a potem treść jego odszczekasz – proponuje uprzejmie władca.

Poprawia chwyt na szabli. Nie żartuje. Reszta kompanii, zaciekawiona zajściem, odwraca głowy w tę stronę. Zaraz będzie jatka…

– Spokojnie, waszmościowie – barman osadza ich jednym spojrzeniem. – Wracajcie na miejsca. Ja to załatwię…

Spogląda na inspektora miażdżącym wzrokiem. A potem kładzie na ladzie swoją legitymację wystawioną przez CBŚ.

– Spadaj, cwaniaczku, zanim zawalisz nam akcję – syczy. – Jeśli przez ciebie się spieprzy, to postaramy się, żebyś odsiedział trzy lata za utrudnianie śledztwa, a do pudła trafił na wózku inwalidzkim i z wyrokiem za pedofilię…