Выбрать главу

Nim skończył mówić, faceta już nie było. Można warcholić dalej. Stanisława wzdycha z ulgą. Szlachta się bawi. Ktoś próbuje ściąć świecę szablą… Król pokrywa zakup nowego świecznika. Ale jeszcze trzy na stole zostały. Potężny szlachcic w jasnożółtym żupanie chwyta za swoją broń… Szkoda zastawy.

Stanisława powstrzymuje go gestem. Jego szabla nigdy nie była ostrzona. Kuzynka podaje jej starą batorówkę, nieco cięższą niż obecnie kute zabawki. Jest ostra jak brzytwa. Rękojeść dobrze leży w dłoni, błękitne turkusy chłodzą skórę… Alchemiczka uderza raz, znienacka, jednym płynnym ruchem. Ścięta część świecy nadal pali się, leżąc na blacie. Podmuch ostrza prowadzonego idealnie poziomo nie był wystarczający, by ją zgasić. Spokojnie chowa szablę do pochwy. Wszyscy umilkli, potem ktoś nieśmiało klaszcze.

– Gdzie się pani tego nauczyła? – pyta wydawca, ale dziewczyna nie musi odpowiadać.

Ktoś jeszcze wchodzi do lokalu. Poznała go po sylwetce. I oni go z miejsca poznali. Kroczy pewnym, twardym krokiem, zamiatając podłogę długim, brązowym płaszczem. Szeroka kryza pod szyją, oczy jak lśniące kawałki brązowego lodu.

Pozdrawia gestem cisnących się przy stołach. Wydawca wskazuje krzesło, dotąd nakryte skórzanym, szerokoskrzydłym kapeluszem. Przybysz dziękuje skinieniem głowy.

– Macie tradycyjne piwo – zagaduje barmana – warzone według dawnych receptur?

– Oczywiście – potwierdza agent za barem. – Tylko nie wszystkim smakuje.

Alchemik patrzy na szklany gąsior z płynem i uśmiecha się lekko.

– Macie litrowe kufle? Jeśli dobre…

– Receptura nie zmieniła się przez ostatnie czterysta lat, chyba że zapomniałam dodać jakiegoś składnika, mistrzu Michale.

Znajomy głos… Choć po tylu stuleciach silny kresowy akcent poważnie się już zatarł. Może nawet nie zdołałby rozpoznać tego szeptu, ale tu nikt nie zna jego imienia… Bez zaskoczenia patrzy na swoją uczennicę. Minęła prawie połowa milenium, ale nie zmieniła się. Na jego twarzy pojawia się lekki uśmiech.

– Witaj Stanisławo. Miło cię znów zobaczyć…

– Ciebie również – skłania głowę.

Wyobrażała sobie to potkanie od lat, za każdym razem inaczej. Tymczasem wyszło jakoś tak normalnie, naturalnie, jakby rozstali się trzy dni temu.

– A więc udało ci się przeżyć – stwierdza. – Zaskakujące, zważywszy ile czasu upłynęło… Z pewnością masz sporo do opowiedzenia. Podobnie jak ja… Ty to warzyłaś?

– Ja. Cała ta impreza to też po części moje dzieło – dodaje.

– Jeśli to piwo tej damy, wezmę od razu dwa kufle – zwraca się do barmana.

– A może od razu trzylitrowy dzban? – proponuje agent. – I chyba na koszt firmy – spogląda spod oka na Katarzynę.

Ta kiwa głową.

– Pozwól, mistrzu, moja kuzynka Katarzyna Kruszewska.

– Bardzo mi miło… – z kurtuazją całuje ją w rękę.

– A to nasza przyjaciółka, księżniczka Monika Stiepankovic – przedstawia dalej.

– Śliczny wampirek – alchemik przechyla głowę. – Nie gryzie, mam nadzieję?

Na jego twarzy gości uśmiech. Jakim cudem od razu poznał? Zresztą, czy to ważne?

– Dobrze że wreszcie na siebie wpadliśmy – zwraca się do uczennicy. – Dymitr wspominał, że zapas tynktury skończył się wam definitywnie.

– Dymitr… – jej oczy ciemnieją. – Mistrzu, to ścierwo…

– Nie martw się. Nic nam nie grozi. Zabiłem go. Popełniłem wielki błąd, wtedy. Powinienem był przewidzieć skutki. Hmmm, w sumie, właśnie to naprawiłem.

– Tynktura?

– Niewiele zostało – wzdycha, – ale też potrzebuję, więc trzeba będzie trochę zrobić. Wybacz, muszę chwilę porozmawiać z przyjaciółmi… Dosiądziecie się? A na wszelki wypadek… – podaje jej wizytówkę z numerem telefonu.

Barman przynosi z zaplecza trzy składane krzesła. Siadają do stołu. Alchemik czyni honory gospodarza, przedstawiając wszystkich. Kogo tu nie ma: pisarze, wydawcy, miłośnicy fantastyki. Stanisława rozgląda się zafascynowana. Niegłupie sobie hobby wymyślili, jednak gdy usiłują mówić po staropolsku, musi zaciskać zęby, żeby nie parsknąć śmiechem. Cóż, trylogia Sienkiewicza przyniosła polszczyźnie więcej szkód niż sto lat rusyfikacji…

Do bladego świtu trwa bal. Miód i piwo leją się rzeką. Księżniczka skupia spojrzenia wszystkich. Nawet przebarwienia na skórze nie zgasiły blasku jej urody. Ten i ów wzdycha w duchu. Żeby tak miała choć ze dwa lata więcej, bo na razie to niestety jeszcze straszne cielę…

* * *

Niedzielny poranek był jasny i świetlisty. Stanisława z Katarzyną poszły na mszę do Kościoła Mariackiego. Został kilka lat temu odnowiony, z ceglanych murów zdjęto wielowiekową warstwę kopcia, witraże rozmontowano po kawałku. Każdy kawałek szkła starannie oczyszczono z grubej warstwy kurzu oraz patyny, zabezpieczono powłoką ochronną i wmontowano na miejsce. Tylko najbardziej uszkodzone płytki wymieniono na nowe.

Wypucowano też wszystkie złocenia. Po tych zabiegach świątynia wygląda dziwnie. Można odnieść wrażenie, że dopiero co ją zbudowano… Ksiądz wygłosił piękne kazanie o trądzie grzechu. Alchemik, stojący po drugiej stronie nawy, słuchał w skupieniu. Śmierć Dymitra trochę mu doskwiera, ale nie mógł postąpić inaczej.

Wyszli na Rynek. Gołębie, istna pierzasta plaga, łażą po nagrzanych płytach.

– To do wieczora – mistrz uśmiechnął się do dziewcząt.

– Do wieczora – Katarzyna skłoniła głowę.

Pojawiła się Monika. Wprawdzie msza w cerkwi skończyła się wcześniej, ale ona postanowiła jeszcze przejrzeć książki w Empiku. Do wieczora zostało sporo czasu, w sam raz, żeby zrobić małą rundkę po muzeach. Alchemik poszedł do klasztoru dominikanów. Musi pożyczyć pewne urządzenie nieodzowne do procesu produkcji. Wprawdzie zbudowanie atanatora nie stanowi problemu, ale po co się męczyć, jeśli przyjaciele mogą mu pomóc?

* * *

Wdrapały się na poddasze po wąskich, skrzypiących schodach. Nie było światła, mieszkańcy kamienicy znowu pokradli żarówki, jedynie od podwórza padał słaby poblask Monika szła przodem. Przynajmniej w jednym powieści brukowe nie kłamały: widzi w ciemności jak kot. Wreszcie strych. Delikatny zapach świeżego drewna, impregnatu i kurzu. Ściana z grubych belek, szpary uszczelnione warkoczami słomy. Przez małe okienko w solidnych dębowych drzwiach pada światło. Księżniczka zapukała. Alchemik otworzył po chwili.

– Zapraszam – ruchem ręki zachęcił, by przekroczyły próg.

Wygodnie się tu urządził. Lekko pochylone ściany, jasne panele na podłodze, ukośne okna, wmontowane w płaszczyznę dachu, zaciągnięte roletami. Kilkanaście halogenowych lampek napełnia wnętrze strumieniami złocistego światła.

Na solidnym, niskim stole stoi dziwacznie wyglądający piecyk. Pod nim leży koc azbestowy – tak na wszelki wypadek. Na sąsiednim stole znajdują się flaszki, butelki i słoiki pełne rozmaitych odczynników. Worki z węglem drzewnym i bukowe szczapy położył koło kominka. Strop nie jest gruby, słychać wyraźnie jak porywisty, jesienny wiatr gwiżdże pomiędzy antenami.

Stanisława podeszła do urządzenia i dotknęła poczerniałej blachy końcami palców.

– Jak za starych, dobrych czasów – mruknęła.

W sąsiednim pokoju – stolik nakryty na cztery osoby. Na ścianie wisi całkiem dobra, ręcznej roboty reprodukcja obrazu Jana Matejki. Na płótnie alchemik Sędziwój, klęcząc koło pieca, podaje królowi Zygmuntowi III kawałek sztucznego złota. Gospodarz ma poczucie humoru, lubi patrzeć na scenę z własnej przeszłości, choć postać na obrazie niezbyt go przypomina.

Alchemik nie miał własnego samowara, ale i herbatę pija nieczęsto. Stasia postawiła na stole butelkę dobrego wina. Złociste robaczki gruzińskiego alfabetu zalśniły w świetle lamp. Sędziwój przygotował kanapki z serem i łososiem, kupił też kawał sernika i, nie mniejszy, szarlotki.