Pracuje. Fotografia ze szkoły podstawowej w Pruszkowie z lat siedemdziesiątych. W tylnym rzędzie wysoki, jasnowłosy chłopak. Kto mógł przypuścić, że trzydzieści lat później będzie jednym z najbardziej poszukiwanych bandziorów? Teraz jednak należy zidentyfikować tych obok niego. Kumple na fotografiach zbiorowych zazwyczaj stają obok siebie. Więzy przyjaźni zadzierzgnięte w podstawówce są szczególnie silne… W strzelaninie brali udział jeszcze dwaj osobnicy. Program generuje postarzone wizerunki uczniów. Trzeba pokazać je świadkom. Może przypadkiem uda się trafić na drani? Jasnowłosy ukrywa się w Poznaniu. Dwa dni temu jego twarz zarejestrowano na filmie z dworca kolejowego w tym mieście. Tamtejsza policja dostała portrety pamięciowe. Wszystkie agencje pośredniczące w wynajmie nieruchomości zostały ostrzeżone… Wpadnie. To kwestia czasu.
Robota wykonana, można się pobawić. Fotografia tłumu podczas obchodów piątej rocznicy odzyskania niepodległości. Zasada ta sama: kto stoi obok? Cztery niezidentyfikowane postaci. Jakieś dziewczynki, młoda kobieta tuż za Stanisławą Kruszewską. To Helena Rzeszotarska – właścicielka prywatnej żeńskiej szkoły na warszawskiej Pradze. Z tej szkoły pochodzi kilka fotografii znajdujących się w bazie danych. Porównanie szczegółowe. Dwie dziewczynki obok siebie, niedaleko od nauczycielki. Zdjęcie klasowe, późniejsze o trzy lata, ale i tu stoją razem. Program niezbyt radzi sobie z rozpoznawaniem tak młodych osób, ale system sygnalizuje, że wykonane zostało z prawdopodobieństwem sięgającym 63%… Fakt, że trzymają się za ręce, zamienia prawdopodobieństwo w pewność. Kolejna fotografia. Uczennice w trakcie ćwiczeń gimnastycznych. Trzeba przyznać, że szkoła miała bardzo nowoczesną, jak na tę epokę, salę. Nauczycielka stoi bokiem. System spróbował ją rozpoznać. Prawdopodobieństwo około 30%.
Palce Katarzyny przebiegają nad klawiaturą. Szybko trafia na barierę. Brak danych. Ale zna miejsce, gdzie może to sprawdzić. Niechętnie opuszcza swój bunkier…
Jesień to taki paskudny okres, gdy uczniowie muszą chodzić do szkoły. Ale w tym przypadku to dobrze. Szkoły w lecie bardzo dziwnie pracują. A ona potrzebuje pogadać z pewnym dyrektorem…
Energicznie zapukała do drzwi i weszła do środka. Mężczyzna w średnim wieku, wąsaty, wbity w bordowy garnitur, oderwał wzrok od rozłożonych papierów. Z jego miny wydedukowała, że nie ucieszył się z niezapowiedzianej wizyty. W bezpośrednim kontakcie z przeciwnikiem ważne jest uprzedzenie ciosu. Mówiąc naukowo, przejęcie inicjatywy strategicznej.
– Katarzyna Kruszewska, Centralne Biuro Śledcze – okazała identyfikator.
– Moi uczniowie znowu coś zmalowali? – zasmucił się człowiek za biurkiem.
Ważne, by nie odpowiadać wprost. Utrzymać wroga w niepewności, aż do zadania ostatecznego ciosu…
– Mam kilka pytań.
– Proszę – gestem zachęcił, aby usiadła.
– Wedle moich informacji, liceum pańskie kontynuuje tradycję prywatnej szkoły żeńskiej, będącej własnością Heleny Rzeszotarskiej…
– Owszem – skinął dostojnie głową, a na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.
– Potrzebuję dzienników klasowych z 1923 roku i, powiedzmy, z pięciu kolejnych lat.
Zdumienie pogłębiło się.
– Ścigacie jakąś dziewięćdziesięcioletnią staruszkę?
Na pytania niewygodne można odpowiedzieć, odpowiedzieć wymijająco, albo wcale nie odpowiedzieć. Można też rzucić coś, co zniechęci zbyt dociekliwego rozmówcę do dalszych pytań.
– Tajemnica państwowa – oświadczyła spokojnym, chłodnym, rzeczowym tonem.
– Proszę do archiwum. Zobaczymy, czy mam coś z tego okresu.
Dzienniki zaraz się znalazły. Były mocno pożółkłe i, mimo zamknięcia w szafie, nieco zakurzone. Rozłożyła je na stole w gabinecie i zaczęła kartkować. Piękny, kaligraficzny podpis Stanisławy Kruszewskiej pojawiał się niemal na każdej stronie.
Uczyła historii i wychowania fizycznego. Jej nazwisko odnotowano przy okazji wspólnych wyjść do kina i teatru.
Teraz lista uczennic. W sumie niezbyt długa. Kilkadziesiąt nazwisk. Wpisała je do laptopa.
– Dziękuję – oddała pożółkłe zeszyty dyrektorowi.
Kiwnął głową, wyraźnie powstrzymując pytanie cisnące mu się na usta…
Osiem lat spędzonych w Afryce to sporo. Do wielu rzeczy człowiek może się przyzwyczaić. Na przykład do ostrego słońca i dużej wilgotności powietrza. Ze słońcem będzie problem. Z wilgotnością żadnego. Stasia przywykła, by mieć pod ręką wachlarz. Tu nie jest jej do niczego potrzebny, ale nawyk nieśmiało daje o sobie znać.
Krakowskie antykwariaty są nieźle zaopatrzone. Na przykład w tym malutkim, nieopodal rynku, mają sporo ciekawych drobiazgów. Wachlarze również. Międzywojenny, stylizowany na egipski, z kilkoma strusimi piórami, koronkowy z lat sześćdziesiątych, zrobiony na potrzeby jakiegoś przedstawienia teatralnego, jeden sprzed pierwszej wojny światowej, z grubego papieru, ręcznie malowany. Raptem trzysta złotych, ale nie podoba jej się.
– Trudno panią zadowolić – mruczy staruszek za ladą. – Proszę opowiedzieć, czego pani szuka.
– Wachlarz średniej wielkości, najchętniej chiński, z jedwabiu, na bambusowej albo kościanej konstrukcji, oczywiście składany… Powiedzmy pierwsza połowa XIX wieku.
Antykwariusz człapie na zaplecze i po chwili wraca z ładnym pudełkiem. Jest oszklone, ma kształt ćwiartki koła.
– Trzymałem to dla specjalnej klienteli.
W pudełku, przyszpilony do aksamitu, spoczywa wachlarz. Wygląda trochę jak motyl w gablotce.
– Chiny, koniec XVIII wieku, wykonany w Kantonie – wyjaśnia staruszek.
Stanisława Kruszewska wpatruje się zaskoczona w gablotkę. Zna ten wachlarz. Przywiozła go sobie z pierwszej wyprawy na Formozę czy też, jak to teraz nazywają, Tajwan… Co się z nim stało? Ach tak, został w szufladzie komódki… To było wtedy, gdy musiała uciekać.
– Ładna rzecz – mówi obojętnie, by zamaskować zainteresowanie. – Z grubsza o taki właśnie mi chodzi. Ile kosztuje?
Staruszek uśmiecha się chytrze.
– Sześć tysięcy złotych chyba nie będzie sumą zbyt wygórowaną?
Popełniła błąd. Zapomniała jak należy się targować.
– Dwa żeberka są klejone – mówi spokojnie. – Materiał sprawia wrażenie zetlałego. Cztery tysiące – rzuca niespodziewanie.
Dziadek mruży oczy i zapada milczenie. Za chwilę poda nową cenę. Jeszcze nie ostateczną, ale powoli zbliżającą się do rzeczywistej wartości tego drobiazgu…
W czasie gdy antykwariusz się zastanawia, dziewczyna przegląda zawartość gabloty. Przepiękne chińskie szpilki do włosów, zakończone kuleczkami z kości słoniowej i szylkretowy grzebień. Stanisława lubi takie drobiazgi. Ceny nieco mrożą krew w żyłach. Ale może gdyby zaakceptowała kwotę, którą za chwilę usłyszy, dałoby się wytargować jakąś zniżkę?
Dziewczęta wychodząc za mąż niestety zmieniają nazwiska… Większość uczennic zrobiła to jeszcze przed wojną. Dane z tego okresu są bardzo niekompletne. Na szczęście niektóre kobiety po śmierci męża wracają do nazwisk panieńskich…
Staruszka miała nieco ponad dziewięćdziesiąt lat, ale jak na swój wiek trzymała się zaskakująco dobrze. Umówiły się kawiarni w Łazienkach.
– Stanisława Kruszewska? – przypomniała sobie babcia. – O, to była kobietka – uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – Uczyła nas historii.
– I wychowania fizycznego – uzupełniła Katarzyna kładąc na ławce wydruk ze zdjęcia odnalezionego w zasobach bazy.
– Oj, tak – westchnęła staruszka. – Wysportowana była jak cyrkówka. Uczyła nas też muzyki. Nigdy o tym nie mówiła, ale sądzę, że przeszła przez szkołę baletową. Trochę utykała na jedną nogę. Nie pytałyśmy o to, ale może musiała zrezygnować z kariery w teatrze z racji jakiejś kontuzji? Choć, z drugiej strony, niezbyt ją sobie wyobrażam w balecie… – zmarszczyła siwe brwi. – Ona była inna…