Należy wspomnieć, że choć Manticore znajdowała się ledwie o dwadzieścia minut lotu promem, to dla wielu osób pracujących na stacji spotkanie się z kimś na planecie oznaczało skomplikowane zmiany rozkładów służb, co z zasady było kłopotliwe, zwłaszcza jeśli pomysł spotkania rodził się w ostatniej chwili. W „Dempsey’s Bar” nawet kilkunastoosobowe spotkania nie stanowiły problemu, a złudzenie przebywania na powierzchni planety było prawie doskonałe.
Pułkownik Thomas Santiago Ramirez odkrył z niejakim zdziwieniem, że ma pusty kufel, przerwał więc pogawędkę z Tankersleyem i uniósł rękę, przywołując kelnera. Krzesło, na którym siedział, zareagowało na ten ruch głośnym skrzypnięciem, co nie wywarło na nim wrażenia — dawno już przyzwyczaił się, że meble w Królestwie nie zostały zaprojektowane z wystarczającym dla niego marginesem wytrzymałości, przestał więc się tym przejmować.
Paul, słysząc protest mebla, uśmiechnął się lekko. Polubili z Ramirezem się od pierwszego spotkania i znajomość szybko zmieniła się w przyjaźń. Ramirez był namiętnym czytelnikiem, człowiekiem tolerancyjnym, o specyficznym, dyskretnym poczuciu humoru. Starannie je ukrywał — przestawał się mieć na baczności dopiero, gdy kogoś poznał i polubił. Obaj mężczyźni nabrali zwyczaju prowadzenia przy piwie rozmów na najrozmaitsze tematy. Ponieważ Ramirez nie wychował się w Królestwie Manticore, na wiele spraw miał odmienny punkt widzenia, często prowokujący długie dyskusje, co Paulowi bardzo odpowiadało. To, że Ramirez był oddany Honor, jedynie przyspieszyło rozwój ich znajomości, ale Paul podejrzewał, że nawet gdyby tak nie było, zostaliby przyjaciółmi.
Ramirez stanowił dziwną mieszankę — z jednej strony był tak twardy i szorstki, jak sugerował to jego wygląd, z drugiej był jednym z najłagodniejszych ludzi, jakich Tankersley w życiu spotkał. Z jednym wyjątkiem: gdy chodziło o Ludową Republikę Haven. Wyglądało to tak, jakby wszystkie negatywne uczucia Ramireza wydestylowały się i skoncentrowały na osiągnięciu jednego celu — zniszczenia Republiki Haven i wszystkiego, co jest z nią związane. Nazwać to obsesją byłoby lekką przesadą, ale tylko lekką.
Inaczej rzecz się miała z Susan Hibson, która nie podzielała ukierunkowanej nienawiści swego dowódcy, co nie znaczyło, że nie widziała w Republice zagrożenia. Była po prostu bojowo nastawiona do świata jako takiego, uważała, że aż roi się on od niesympatycznych instytucji i osób, które najlepiej zrobią, jeśli zostawiają w spokoju. Jak dotąd nie zdarzyło się, by ktoś dwa razy zaczepił Susan Hibson. Nie była służbistką i jej podkomendni darzyli ją lojalnością, ale także nieco się jej obawiali, bo organicznie nie znosiła durniów i dawała temu otwarcie wyraz, co nie zawsze było zdrowe dla oddziału. No i lepiej było nie sugerować jej, że istnieje coś niemożliwego do zrobienia dla jej Marines.
Różnice te mogły wynikać z odmienności fizycznej budowy — Hibson była o trzydzieści pięć centymetrów niższa od Ramireza; ledwie przekraczała dolną granicę wzrostu, jaką ustalił Korpus dla kandydatów. Jej budowa preferowała szybkość i zręczność, nie brutalną siłę. Natomiast ktoś, kto nosił specjalnie wykonaną na wymiar zbroję, bo w standardowe Ramirez po prostu się nie mieścił, nie musiał mieć odruchów psa obronnego. Hibson zaś, wyglądająca na małą i delikatną, musiała niejednokrotnie udowadniać tak sobie jak i innym, iż naprawdę nadaje się do wybranej profesji, nim zaczęto ją szanować.
Przy stoliku wyrósł przywołany gestem Ramireza kelner.
— Dla wszystkich to samo? — spytał pułkownik głębokim, acz dziwnie śpiewnym głosem: nigdy nie stracił akcentu i wymowy typowej dla San Martin.
Odpowiedział mu pomruk przytaknięć i przeczący ruch głowy McKeona.
— Pan Tremaine ma już dość piwa — oznajmił stanowczo, choć z uśmiechem, i dodał, widząc, że Scotty otwiera usta, by zaprotestować: — Dorośli mają przykre obowiązki, jak dajmy na to opieka nad nieletnimi. A porucznik Tremaine niedługo obejmie wachtę.
— Z całym szacunkiem, sir, ale to kupa… tego, nieuzasadnionych przesądów i uprzedzeń — sprzeciwił się obiekt troski wychowawczej. — My, młodzi, mamy lepszy metabolizm. W naszych organizmach alkohol rozkłada się znacznie szybciej i nie ma wpływu na koordynację czy inne działania. W przeciwieństwie do pewnych starych, to jest tego… starszych i zasłużonych oficerów.
— Coś mi się wydaje, młody człowieku, że spędzacie za dużo czasu z osobnikami w rodzaju bosmana Harknessa — odparował McKeon z błyskiem rozbawienia w oczach.
Tankersley zaś stłumił uśmiech — wszystkich obecnych zdążył nieźle poznać i polubić, ale nadal był zaskoczony stopniem poufałości McKeona i Tremaine’a poza służbą. Większość kapitanów, których znał, nie spędzała czasu z podwładnymi, a jeśli już im się zdarzyło, to nigdy nie pozwalali sobie na żarty, zwłaszcza z siebie. McKeon jednak potrafił zachowywać się naturalnie, nie nadużywając autorytetu z jednej i nie faworyzując nikogo z drugiej strony. Tankersley nie wiedział, jak mu się to udaje, i był pewien, że sam by tego nie potrafił, ale żywił także przekonanie, że spore znaczenie miał charakter Scotty’ego.
— Z całym szacunkiem, sir, ale nie ma pan racji — sprzeciwił się temat rozmyślań Paula. — Jedynie przypomniałem naukowo udowodnione fakty, sir.
— Pewnie, pewnie. — McKeon uśmiechnął się, tym razem otwarcie, i wzruszył ramionami. — No, dobrze: jeszcze jedno piwo dla porucznika Tremaine’a. Potem zostanie mu już tylko woda sodowa.
W jego głosie słychać było, że następnej dyskusji nie będzie, i Scotty skinął głową, lekko się uśmiechając. Kelner zanotował zamówienie i odszedł, Hibson zaś dopiła swoje piwo i westchnęła.
— Muszę stwierdzić, że cieszy mnie, iż sytuacja na dole wreszcie się uspokaja — stwierdziła, podejmując przerwany temat — ale żałuję, że plan Burgundy’ego się nie udał.
— Amen — przytaknął Ramirez.
McKeon skinął głową potakująco, nie odzywając się.
— A ja chyba nie żałuję — sprzeciwił się Tankersley, i widząc zaskoczenie pozostałych, dodał: — Co prawda życzę Youngowi wszystkiego co najgorsze, ale nie wpuszczenie go do Izby Lordów tylko pogorszyłoby sytuację.
— Z tego punktu widzenia masz rację — przyznał McKeon. — Poza tym kto by się spodziewał, że ten szmaciarz poprze wypowiedzenie wojny? Nie wierzę, żeby się zmienił, więc musi mieć w tym swój cel, ale przynajmniej wszarz chwilowo jest użyteczny. Na dodatek, gdyby go nie przyjęto do Izby Lordów, mogłoby to skomplikować sytuację Kapitan, kiedy sama w końcu tam trafi.
Paul przytaknął, z trudem zachowując powagę. Wszyscy obecni wiedzieli, że jest kochankiem Honor, i wszyscy byli jej przyjaciółmi, ale nikt się o tym nie zająknął. Wszyscy także, w tym i McKeon dowodzący od dawna własnym okrętem, mówili o niej albo „Kapitan”, albo „Skipper”.
— Ja też sądzę, że ma pan rację, sir — oznajmił poważnie Scotty. — Tylko nadal nie do końca rozumiem to całe zamieszanie w Izbie Lordów. Young odziedziczył tytuł earla, tak? W takim razie również i miejsce w izbie, prawda? Bo to się automatycznie wiąże.
— Tak i nie, Scotty… — Paul poczekał, aż kelner odejdzie, i upił łyk z nowego kufla. — Young, a raczej North Hollow, jest parem Królestwa tak długo, jak długo nie zostanie skazany za zdradę albo inną zbrodnię uznawaną za zdradę, jak tchórzostwo w obliczu wroga. Stał się nim automatycznie, dziedzicząc tytuł ojca w chwili jego śmierci jako najstarszy syn. Natomiast konstytucja daje lordom prawo odmowy przyjęcia kogoś do Izby niezależnie od tego, czy jest on parem czy nie, jeśli uznają, że nie nadaje się na jej członka. Od ponad stu standardowych lat co prawda nie było takiego przypadku, ale prawo nadal obowiązuje i jeśli dwie trzecie lordów zagłosowałoby w ten sposób, nawet królowa nic nie mogłaby na to poradzić. To właśnie próbował wykorzystać Burgundy, składając wniosek, by uznać earla North Hollow za niezdolnego do zasiadania w izbie z powodu „zademonstrowanego braku charakteru”.