— Kto to jest, gunny? Bo widzę, że go znasz?
— Znam, sir — warknęła ponuro Babcock.
— Więc kto to jest, do cholery?! — spytał ostrzej, nadal jednak nie podnosząc głosu.
Pozostali spojrzeli na nich zaskoczeni wyrazem twarzy Babcock i jego tonem. A Ramirez ponownie prawie rozpoznał tajemniczego mężczyznę.
— Denver Summervale, sir — odparła Babcock.
Ramirez z sykiem wypuścił powietrze; elementy układanki złożyły się w całość. Siedząca obok niego Hibson zesztywniała, a McKeon nadal przyglądał się im wszystkim, nie rozumiejąc, o co chodzi.
— Co się dzieje, Thomas? — spytał wreszcie. — Kto to taki?
— Nie ma pan prawa wiedzieć, sir. — Ramirez zmusił się do odwrócenia twarzą do stołu. — To ścierwo takie jak Young, tylko że nie wasze, a nasze.
— Od dawna już nie nasze, sir — poprawiła cicho Hibson.
— Ale za długo był nasz, ma’am — zgrzytnęła Babcock. — Przepraszam, ma’am.
— Nie ma za co. Na pewno nie ma za co.
— Czy ktoś mógłby mi uprzejmie wyjaśnić, o co chodzi? — zaproponował kategorycznym tonem McKeon.
Ramirez uśmiechnął się bez cienia wesołości i wyjaśnił:
— Kapitan, urodzony Denver Summervale był niegdyś oficerem Royal Manticoran Marine Corps, sir. Był też i pozostał jakimś dalekim pociotkiem księcia Cromarty’ego. Ponad trzydzieści lat temu został oddany pod sąd wojenny i uznany winnym zabicia w pojedynku innego oficera Korpusu, za co został zdegradowany i usunięty ze służby wojskowej z zakazem powrotu na jakiekolwiek stanowisko w Królewskich Siłach Zbrojnych, sir.
— W pojedynku?! — zdumiał się McKeon.
Babcock zgrzytnęła zębami.
— Tak się to oficjalnie nazywało, sir — stwierdziła ze złością. — Zabił mojego porucznika, u którego byłam wtedy dowódcą plutonu. Pan Tremaine bardzo go przypomina, tylko że pan Thurston był jeszcze młodszy i znacznie bardziej naiwny. Okazało się, że jego rodzina miała wrogów, którzy zapłacili Summervale’owi, żeby go sprowokował do pojedynku i zabił. Summervale był zawodowym rewolwerowcem o dużej sławie i wszyscy w Korpusie wiedzieli, że zabija za pieniądze, ale niestety nikt mu tego nie udowodnił. A ja nie zdołałam przekonać porucznika Thurstona, że to zaplanowane morderstwo.
Na jej twarzy było prawie tyle żalu do samej siebie co nienawiści do Summervale’a. Uważała, że zawiodła młodziutkiego oficera, o którego miała się troszczyć i którego miała uczyć, i w pewien sposób miała rację.
— To nie była twoja wina — powiedział cicho Ramirez. — Wszyscy wiedzieliśmy, jaką skurwiel ma reputację; Thurston powinien był słuchać, co się do niego mówi, i zrozumieć, w co się pakuje.
— Ale nie zrozumiał, sir. Do samego końca był przekonany, że niechcący obraził to ścierwo. I dlatego pozwolił mu strzelić pierwszemu, biedny gówniarz! A Summervale trafił dokładnie tam, gdzie mu zapłacili, żeby trafił.
— Czego mu nigdy nie udowodniono — dodał Ramirez, na co Babcock prychnęła tylko pogardliwie. — Ale tak było… ja tak uważam i tak samo uważał sąd, skazując go na taką właśnie karę.
— Za późno dla pana Thurstona — szepnęła Babcock. — I kilkunastu innych… Przepraszam, sir. Nie powinnam była tak się zachować. Tylko że… zaskoczył mnie jego widok po tylu latach.
— Jak powiedziała major Hibson: nie ma za co przepraszać. Znałem całą sprawę, ale nie wiedziałem, że służyłaś wtedy pod Thurstonem. — Ramirez ponownie spojrzał przez ramię: obiekt ich rozmowy właśnie zapłacił i wychodził. — Nie słyszałem nic ani o nim, ani o tym, co porabiał przez ostatnie lata… A ty, Susan?… Gunny?
Hibson potrząsnęła przecząco głową, a Babcock powiedziała po namyśle:
— Nie, sir.
— Dziwne — mruknął Ramirez, marszcząc brwi.
Postanowił przy pierwszej okazji poinformować o spotkaniu wywiad Korpusu. Choć oficjalnie wszarz już dawno nie był „ich”, Korpus miał zwyczaj uważać na niegdyś swoje parszywe owce, tak na wszelki wypadek.
— Prawdopodobnie to po prostu zbieg okoliczności — dodał Ramirez — ale zastanawia mnie, co płatny rewolwerowiec, który może spodziewać się różnych nieprzyjemności od każdego Marine, który go rozpozna, robi nagle na pokładzie największej wojskowej stacji kosmicznej w systemie?
ROZDZIAŁ XVI
Honor Harrington wyprostowała ramiona i szumiąc spódnicą pomaszerowała wzdłuż łukowato sklepionego wiekowego korytarza, przekonując sama siebie, że nie wygląda jak ostatnia idiotka. Przez trzydzieści lat służby wojskowej nie miała na sobie sukni czy spódnicy, ba — nawet nie posiadała takiego stroju, bowiem go nie używała. I nigdy jej go nie brakowało, a to głównie dlatego, że nie dość, iż kiecki były niewygodne i niepraktyczne przy braku ciążenia lub w trakcie innych zajęć na pokładzie okrętu, to były równie nieużyteczne w czasie wolnym, a z mody wyszły ponad pięćdziesiąt lat temu. Spódnice i suknie okazały się jednak nadzwyczaj uparte i zamiast umrzeć śmiercią naturalną z zapomnienia wracały. Ostatnimi czasy nieśmiało reklamowane przez projektantów nie potrafiących zaproponować czegoś nowego a wygodnego, a noszone przez kretynki, które stać na wyrzucenie połowy garderoby tylko po to, by modnie wyglądać.
Niestety, na Graysonie sytuacja wyglądała dokładnie odwrotnie — tu kobiety w ogóle nie nosiły spodni. U mistrza ceremonii, gdy dowiedział się, że Honor nie posiada ani jednej sukni, spowodowało to gwałtowny atak paniki graniczącej z apopleksją.
Zaczęła od kategorycznej odmowy założenia tego curiosum, ale miała przeczucie, że jest na straconej pozycji. Dla połowy mężczyzn, których spotkała, poważnym problemem było już to, że kobieta została patronem. Perspektywa oglądania w świętej niemalże Sali Patronów kobiety w spodniach groziła buntem, a w przypadku co słabszych zdrowotnie konserwatystów zapaścią albo załamaniem nerwowym. Nawet „moderniści” mieli w tej kwestii tak mieszane uczucia, że ostatecznie Protektor Benjamin poprosił ją o ponowne rozważenie decyzji. Wtedy zrozumiała, że przegrała. Była to w sumie bzdura, ale czuła się głupio — niczym aktorka w dramacie kostiumowym. Co gorsza widziała, z jaką gracją noszą suknie tutejsze kobiety, i doskonale zdawała sobie sprawę, że nigdy im w tej sztuce nie dorówna. Zapamiętała jednak wykłady admirała Courvosiera dotyczące istotnej roli dyplomacji, przystąpiła więc do negocjowania warunków kapitulacji.
I dlatego maszerowała teraz wysokim, przestronnym korytarzem z kamiennych bloków, w którym jej kroki odbijały się słabym echem, przystrojona w długą suknię i z Nimitzem w objęciach, bo okazało się, że nie można zaopatrzyć tego przyodziewku w wyściełany naramiennik. Musiała też zwracać uwagę na długość kroków, żeby nie wyglądać tak dziwacznie, jak się czuła, i żeby nie zaplątać się w fałdy i nie rozciągnąć jak długa na kamiennej posadzce. Wszystko to razem niepomiernie ją irytowało.
Honor nie zdawała sobie sprawy z tego, że nie wygląda ani śmiesznie, ani dziwacznie. Suknia była dziełem najlepszej projektantki na planecie, a Honor nie miała dość doświadczenia w tej materii, by zorientować się, jak śmiały według lokalnych standardów to był projekt. Suknię wykonano z prostego, niczym nie ozdobionego białego jedwabiu, stanik zaś — z zamszu, nie z tradycyjnego brokatu — miał barwę ciemnej, klejnotowej wręcz zieleni. Strój podkreślił jej smukłą, muskularną sylwetkę, ciemne włosy i jasną cerę. Z jednej strony suknia przylegała do ciała, z drugiej spływała swobodnie, czyniąc zadość wymogom przyzwoitości, lecz nie ukrywając, że ubrana w nią kobieta porusza się z wdziękiem osoby wysportowanej.
Nie nosiła biżuterii — w tej kwestii zaparła się i nie ustąpiła — lecz na jej piersiach połyskiwała Gwiazda Graysona. To też było dziwne, gdyż w Królestwie Manticore nie noszono odznaczeń do cywilnych strojów. Nie znajdowała się jednak w Królestwie i nie była cywilem, niezależnie od tego, w co była ubrana. Patron na Graysonie nie tylko posiadał feudalną władzę, której zakres zaskoczyłby większość arystokracji Gwiezdnego Królestwa, ale także dowodził jednostkami wojskowymi bazującymi w swej domenie. A ona była jedynym żyjącym posiadaczem, a raczej posiadaczką najwyższego graysońskiego odznaczenia za odwagę.