Niespodziewanie poczuła na ramieniu lekkie dotknięcie — obok stał Strażnik Wrót, podając jej na zgiętej lewej ręce Miecz Stanu rękojeścią do przodu. Zgrabne przejęcie nawet tak fachowo podanej broni, jeśli ma się na ręce treecata, nie jest rzeczą łatwą, ale tym razem Nimitz okazał zaskakujące współdziałanie — wdrapał się na jej ramię, nie używając pazurów, i usadowił się tam, balansując i opierając się chwytną łapą o szczyt jej głowy dla podtrzymania równowagi. Dzięki temu zdołała bez niezgrabności odebrać podany miecz.
To także nie miało precedensu — Domena Harrington jako najnowsza powinna być najmniej ważna, jej patron zaś powinien zajmować miejsce na szarym końcu najdalszego rzędu foteli. Ale patronka Harrington nosiła Star of Grayson, a osoba odznaczona tym orderem automatycznie zostawała Championem Protektora, choć Honor w chwili dekoracji nie miała o tym pojęcia. Trzymając delikatnie broń i mając nadzieję, że Nimitz nie straci nagle równowagi, podeszła do rzeźbionego, drewnianego biurka ozdobionego jej herbem jako protektorki i skrzyżowanymi mieczami — symbolem Championa i odetchnęła z ulgą, gdy Nimitz zeskoczył z gracją na jego blat. Usiadł wyprostowany, zawijając wokół siebie ogon i znieruchomiał niczym dostojny posąg treecata w pełnej krasie. Honor umieściła Miecz Stanu w przygotowanych, wyściełanych uchwytach i siedzący dotąd za biurkiem w fotelu Protektora starszy mężczyzna o pooranej zmarszczkami twarzy wstał, skłonił się i podał jej delikatnie rzeźbioną i okutą srebrem długą, cienką laskę.
— Skoro zajmuje pani należne prawem miejsce, lady Harrington, oddaję oznakę mego urzędu i poddaję swe postępowanie pod pani osąd — oznajmił uroczyście Howard Clinkscales.
Honor oburącz ujęła laskę zarządcy i uśmiechnęła się znacznie cieplej, niż wymagał tego protokół. Benjamin Mayhew dokonał doskonałego wyboru, mianując Clinkscalesa jej zarządcą, jako że był to jeden z najuczciwszych mieszkańców Graysona. A także, co być może było ważniejsze, jeden z najbardziej konserwatywnych i mających największe zastrzeżenia do zmian wprowadzanych przez Protektora, o czym wszyscy doskonale wiedzieli. To, że zgodził się zostać jej zarządcą, przyczyniło się do umocnienia jej pozycji bardziej niż cokolwiek innego.
— Twoje postępowanie nie wymaga oceny — powiedziała, oddając mu laskę. — Ani ja, ani nikt nie wychwali twego postępowania tak, jak na to zasługuje.
Przy ostatnim zdaniu Clinkscales wytrzeszczył oczy, nie mogąc ukryć zaskoczenia, bowiem Honor dodała je od siebie.
— Dziękuję, milady — wymamrotał i skłonił się głębiej niż za pierwszym razem, ponownie ujmując laskę zarządcy.
Honor stanęła przed fotelem, który poprzednio zajmował, on zaś przeszedł i zatrzymał się przed stojącym po prawej. Równocześnie odwrócili się twarzami ku Konklawe, a Julius Hanks podszedł do tronu Protektora.
— A teraz, moi panowie… i pani… — wielebny odwrócił się i uśmiechnął do niej promiennie — poprośmy Boga, by pobłogosławił dzisiejsze deliberacje.
ROZDZIAŁ XVII
Paul Tankersley zakończył ostatni tego dnia raport i z westchnieniem ulgi wrzucił go do pojemnika z napisem „sprawy załatwione”. Odkąd Honor odleciała, życie wydawało się znacznie nudniejsze, choć admirał Cheviot był, zdaje się, zdeterminowany zrobić co tylko zdoła, by najnowszy zastępca dowódcy HMS Hephaestus nie rozpił się do cna po wyjeździe ukochanej.
Paul uśmiechnął się ponuro i na wszelki wypadek sprawdził, czy czegoś nie przeoczył. Jako jedyny zastępca dowódcy stacji Hancock miał za zadanie tak zajmować się codziennymi szczegółami funkcjonowania stacji, by dowódca nie zauważył, że ktokolwiek musi się nimi zajmować. Uważał, że skoro wywiązuje się z tego zadania bez zastrzeżeń, to jest przygotowany do pełnienia obecnych obowiązków.
Mylił się — co prawda był jednym z dziewiętnastu zastępców i jednym z kilku zajmujących się konstrukcjami okrętowymi, ale zakres jego obowiązków był bez porównania większy niż na stacji Hancock. Odpowiadał za budowę trzech dreadnaughtów i jednego superdreadnoughta, nie licząc napraw i modernizacji odbywających się równocześnie w podległym mu sektorze olbrzymiej stacji. Pierwszy raz w karierze tak naprawdę zdał sobie sprawę ze skali rozbudowy i modernizacji podjętej przez Royal Manticoran Navy.
Stwierdził, że załatwił wszystkie sprawy oznaczone jako najważniejsze, i wyłączył komputer. Wcześniej nagrał na wszelki wypadek swój rozkład zajęć na resztę wieczoru, gdyby okazało się, że jest jednak do czegoś niezbędny. A potem wstał i przeciągnął się. I spojrzał na chronometr — wachtę skończył trzy kwadranse temu, ale ponieważ spodziewał się, że papierki zajmą mu więcej czasu, umówił się z Ramirezem na piwo i strzałki w „Dempsey’s Bar” znacznie później. Thomas pojawi się tam dopiero za godzinę. Paul uznał, że może zacząć wieczór piwny wcześniej i samotnie. Abstynencja i tak nic by nie pomogła — Thomas Ramirez miał niesamowicie celne oko w każdej sytuacji.
Była środa, a więc lokal „znajdował się” na Gryphonie, a ponieważ na południowej półkuli tej planety panowała akurat zima, za zamkniętymi oknami szalała zadymka, na oknach był szron, a w głównym kominku płonęła radośnie zaskakująco realistyczna holoprojekcja trzaskających wesoło bierwion.
Rozmowy były przyciszone — ludzie instynktownie reagowali tak, jakby znaleźli się w jedynej oazie ciepła i spokoju w okolicy, jakby za oknami naprawdę panował chłód, i Paul poczuł pierwsze oznaki prawdziwego odprężenia. Zamówił drugie piwo — Old Tilmana warzonego na Sphinxie, którego spróbował za namową Honor i polubił z uwagi na głęboki, czysty smak. Jeśli nie będzie się spieszył, powinien dopić je akurat, gdy pojawi się Thomas.
Upił łyk i zdziwiony odwrócił głowę, gdy na sąsiednim stołku usiadł nieznajomy mężczyzna. W lokalu nie było dużo gości, a przy barze znajdowało się wiele wolnych miejsc, gdyż większość siedziała przy stolikach lub w zacienionych alkowach. Zdziwiło go, że mężczyzna nie wybrał bardziej odosobnionego miejsca, ale być może nie lubił samotności.
— Podwójną standardową whisky, czystą — zamówił przybysz i Paul prawie uniósł brwi: na Manticore destylowano wiele dobrych gatunków tego trunku, ale nadal istnieli koneserzy preferujący ziemską whisky.
Tyle że nie było ich wielu, bo była to nader kosztowna przyjemność, a ten smukły blondyn nie wyglądał na należącego do naprawdę bogatych obywateli Gwiezdnego Królestwa. Ubrany był dobrze, ale ani krój, ani materiał nie wskazywały na wielkie pieniądze. Cóż, najwyraźniej wygląd był mylący…
Barman podał mu zamówiony trunek, mężczyzna upił drobny łyczek i rozejrzał się po lokalu. Łokieć oparł na wypolerowanym barze, trzymając szklaneczkę z niedbałą gracją i rozglądając się prawie z arogancją po gościach. Coś w nim nie dawało Paulowi spokoju — nie był w stanie powiedzieć co, ale czuł, że jeżą mu się włosy na karku. Miał ochotę wstać i odejść, ale byłby to nieuzasadniony i nieuprzejmy gest, więc skoncentrował się na piwie, zły na siebie za nadwrażliwość. Gdyby nie ona, odszedłby spokojnie, nie przejmując się, czy urazi tego jegomościa czy nie.
Minęła minuta, potem druga — mężczyzna odstawił pustą szklaneczkę na bar ruchem pełnym zdecydowania i Paul zaczął mieć nadzieję, że sobie pójdzie. Tak się jednak nie stało.
— Kapitan Tankersley, prawda? — spytał chłodno z arystokratycznym akcentem pasującym do upodobań alkoholowych.
Zachowywał się uprzejmie, ale pod tą uprzejmością kryło się coś jeszcze.
— Obawiam się, że ma pan nade mną przewagę — odparł zapytany wolno.