Mężczyzna uśmiechnął się.
— Nie dziwi mnie to: w końcu pańska twarz po bitwie o Hancock często pojawiała się w wiadomościach, podczas gdy ja… — wzruszył ramionami jakby dla podkreślenia własnego znikomego znaczenia.
Paul zmarszczył brwi — fakt, kilka razy dał się złapać dziennikarzom, którzy zaczęli na niego polować, gdy zorientowali się, że coś go łączy z Honor, ale nie sądził, że to wystarczy, by obcy rozpoznawali go w barach.
— Tak naprawdę to chciałem panu powiedzieć, że jestem pełen uznania dla pana za to, co zrobił pan w systemie Hancock — dodał mężczyzna.
— Niech pan nie wierzy w to, co podają dzienniki. Siedziałem jedynie w bazie remontowej i miałem nadzieję, że admirałowi Sarnowowi i kapitan Harrington uda się powstrzymać przeciwnika od rozstrzelania jej i mnie na drobne kawałki.
— Aha. No tak. — Natręt dał znak barmanowi, żeby podał mu jeszcze raz to samo, i spojrzał na Tankersleya. — Pańska skromność jest godna pochwały, kapitanie Tankersley. Wszyscy naturalnie znamy wyczyny lady Harrington.
Słowo „wyczyny” i sposób, w jaki je wypowiedział, zirytowały Paula. Upił solidny łyk piwa, ogarnięty nagłą ochotą dopicia go jak najprędzej i wyjścia. Zaczynał podejrzewać, że ma do czynienia z kolejnym dziennikarzem, tyle że mądrzejszym niż większość. Ale także nastawionym nieprzychylnie do Honor. Tym ważniejsze więc było, by szybko się oddalić, ale tak by nie wyglądało to na ucieczkę.
— Prawdę mówiąc, byłem zaskoczony, a nawet pełen podziwu, gdy dowiedziałem się, jaki był stosunek sił — dodał mężczyzna. — Trzeba dużo odwagi i samozaparcia, by walczyć z tak przeważającym wrogiem, zamiast wycofać się, by uratować własnych ludzi.
— Cieszę się, że tak postąpiła: inaczej nie byłoby mnie tu — odrzekł Paul i omal nie ugryzł się w język: powinien już się nauczyć, że jedynym (oprócz morderstwa) skutecznym sposobem na dziennikarza jest trzymać gębę na kłódkę i ignorować go.
Każde inne zachowanie jedynie natręta zachęcało, a to, co mu człowiek mówił, znaczyło znacznie mniej niż to, że mówił. Później zaś pismak mógł przekręcić sens wypowiedzi, tak by pasowała do jego zamysłu.
— Można to i tak ocenić. Oczywiście wielu jej podwładnych tu nie ma, prawda? Być może gdyby wcześniej wydała rozkaz rozproszenia, więcej ludzi by przeżyło. No, ale trudno spodziewać się, by jakikolwiek oficer dobrze wypełniał swe obowiązki czy też zdobył tak imponujące odznaczenia jak lady Harrington, nie poświęcając przy okazji jakiejś tam, w sumie drobnej części swoich podkomendnych.
Paul poczuł przypływ złości — rozmówca przestawał udawać obojętnego. Tak w słowach, jak i w głosie zaczynała przebijać złośliwość, zbyt celna, by mogła być dziełem przypadku. Spojrzał nieprzychylnie na rozmówcę i odparł chłodno:
— Nie słyszałem, by kapitan Harrington kogokolwiek poświęciła przy jakiejkolwiek okazji. Jeśli insynuuje pan, że ryzykowała życiem załogi dla zyskania sławy, to oświadczam, że uważam takie twierdzenia za równie kłamliwe co obelżywe!
— Doprawdy? — w oczach mężczyzny błysnęła dziwna satysfakcja. — Nie miałem zamiaru pana obrazić, kapitanie Tankersley. I w rzeczy samej nie wierzę, by lady Harrington poświęciła kogokolwiek dla sławy. Nie… nigdy nie zamierzałem sugerować czegoś podobnego. Natomiast, przyznaję, że nadal wydaje mi się… dziwną decyzja ryzykowania zniszczeniem wszystkich okrętów w obronie jednej bazy remontowej. Można by nazwać ją wątpliwą, niezależnie od wyniku, i człowiek nie może powstrzymać się od podejrzeń, czy przypadkiem lady Harrington nie miała innego poza poczuciem obowiązku powodu, by tak długo walczyć z tak przeważającymi siłami wroga. Osiągnęła cel, ale rodzi się pytanie, dlaczego próbowała i dlaczego przy okazji zginęło tylu ludzi, skoro już wiedziała, że do systemu przybyły posiłki w postaci okrętów admirała Danislava?
W umyśle Paula odezwały się dzwonki alarmowe wywołane zmianą tonu rozmówcy — to już nie była zawoalowana złośliwość: była czysta i ostra, wyrafinowaniem t przypominająca zabawę kota z myszą. Nie spotkał dotąd nikogo, kto samą intonacją głosu zdołałby nadać uprzejmej w zasadzie treści tak wredną wymowę. Większość komentatorów obrzucających Honor błotem do pięt mu nie dorastała. Musiał mieć osobiste powody, bo zbyt otwarcie to robił. Zdrowy rozsądek nakazywał Paulowi jak najszybciej zakończyć rozmowę. Tylko że ostatnio nasłuchał się zbyt wielu mniej lub bardziej zawoalowanych oszczerstw czy kłamstw dotyczących Honor, by móc to zrobić.
— Kapitan Harrington działała zgodnie z własnym rozumieniem sytuacji i ciążącymi na niej obowiązkami — oznajmił lodowato, nie kryjąc groźnego błysku w oczach. — Jej postępowanie doprowadziło do zniszczenia lub zdobycia wszystkich okrętów wroga, z którymi walczyła jej Grupa. Biorąc to pod uwagę, nie dostrzegam niczego „dziwnego” czy „wątpliwego” w jej postępowaniu.
— W czym przecież nie ma absolutnie niczego dziwnego — uśmiechnął się fałszywie mężczyzna, widząc, jak Tankersley sztywnieje. — Ma pan całkowitą rację co do ostatecznego wyniku: w końcu uratowała bazę remontową wraz z całą załogą. W tym i pana.
— Co właściwie pan sugeruje? — warknął Paul.
Zdawał sobie sprawę, że stał się ośrodkiem zainteresowania wszystkich gości. Zaskoczony był łatwością i szybkością, z jaką rozmowa przerodziła się w publiczną konfrontację, oraz umiejętnościami prowokatorskimi adwersarza. To nie miał prawa być przypadek, ale ta świadomość była bez znaczenia. Przestał się hamować.
— Jedynie to, że jej uczucia do pana, powszechnie zresztą znane wszystkim, którzy potrafią czytać, mogły mieć wpływ na podjęte przez nią decyzje — wycedził pogardliwie mężczyzna. — Bez wątpienia to strasznie romantyczne, ale trudno powstrzymać się przed pytaniem, czy skłonność do poświęcenia kilkunastu tysięcy ludzi tylko po to, by uratować jednego mężczyznę, jest naprawdę pożądaną cechą u oficera. Uważa pan, że jest, kapitanie?
Paul Tankersley zbielał — nie zbladł, lecz zbielał ogarnięty wściekłością. Powoli wstał, jak ktoś, kogo tylko mały kroczek dzieli od użycia siły, dlatego porusza się nader ostrożnie, kontrolując każdy swój ruch. Przeciwnik był wyższy i wyglądał na dobrze zbudowanego mimo pozorów chudości, ale Paul nie miał wątpliwości, że może stłuc go na kwaśne jabłko. I miał na to ogromną ochotę. Ale wewnętrzny alarm wył rozpaczliwie, przebijając się nawet przez czerwoną mgłę przesłaniającą szczegóły wszystkiego, na co patrzył. Wszystko działo się zbyt szybko i gwałtownie, ale choć nie miał pojęcia, dlaczego tamten go prowokował, wyczuwał, że jeśli da się ponieść wściekłości, ściągnie na siebie niebezpieczeństwo.
Wziął głęboki oddech, walcząc z nieodpartą ochotą, by zetrzeć złośliwy uśmieszek z gęby rozmówcy i przy okazji zdefasonować rzeczoną gębę. Choć nie był w stanie jasno myśleć i świadomie nie zdał sobie sprawy, że tamten celowo go prowokuje, instynkt samozachowawczy zadziałał. Przez moment stał jeszcze, po czym odwrócił się, by odejść. Nie docenił przeciwnika — tamten także wstał i oznajmił pogardliwie na tyle głośno, by słychać go było w całym lokalu:
— Niech mi pan powie, kapitanie Tankersley: naprawdę jest pan takim dobrym jebaką, że aż gotowa była stracić wszystkie okręty by pana uratować? Czy po prostu była tak zdesperowana, żeby ją rżnął ktokolwiek?
Nagłe chamstwo przeważyło. Paul obrócił się na pięcie i z całkowicie obojętną twarzą uderzył oburącz. Oba ciosy trafiły nim tamten zdążył drgnąć. Paul Tankersley miał czarny pas w corp de vitesse: w ostatniej chwili zdążył zmniejszyć siłę ciosów, by nie były śmiertelne. Pierwszy trafił w brzuch, składając przeciwnika w pół, drugi, wyprowadzony z dołu, wylądował na szczęce i wyprostował go niczym strunę. Siła drugiego uderzenia wyrzuciła go w powietrze — młócąc rozpaczliwie rękoma, wpadł między stołki, uderzył plecami o kontuar i osunął się po nim z jękiem na podłogę; znieruchomiał na czworakach.