Выбрать главу

Paul nie bardzo wiedział, dlaczego nie dopadł go i nie wykończył kolejnym uderzeniem. Wszyscy obecni zamarli, obserwując jęczącego i trzymającego się jedną ręką za zakrwawioną twarz mężczyznę. Ten przestał jęczeć, opuścił dłoń i nie wstając z klęczek, poszukał wzrokiem Tankersleya. Potem wypluł złamany ząb wraz z krwią, otarł zakrwawione usta i wybełkotał pełnym nienawiści głosem:

— Uderzyłeś mnie! — W jego oczach błysnęło szaleństwo. — Uderzyłeś mnie!

Paul zrobił krok ku niemu, nim zdążył pomyśleć co robi, ale tamten nawet nie drgnął.

— Jak śmiałeś podnieść na mnie rękę?! — W oczach i głosie pobitego nienawiść i zdziwienie walczyły o lepsze z szaleństwem.

Paul powstrzymał się w ostatniej chwili przed pogardliwym splunięciem. Odwrócił się i zamarł, słysząc za plecami:

— Nikt bezkarnie nie będzie mnie bił, Tankersley! Zapłacisz mi za to… żądam satysfakcji!

Cisza na sali stała się śmiertelna. Do Tankersleya dotarło, w co dał się wrobić. Powinien był to zrozumieć wcześniej, ale był za bardzo rozwścieczony. A była to zaplanowana i doskonale przeprowadzona zasadzka, w którą dał się złapać. Jedyne, czego przeciwnik nie przewidział, to tego, że weźmie po pysku, ale i to pasowało do jego planów. Chciał go sprowokować, by móc wyzwać na pojedynek — i zrobił to doskonale.

A Paul Tankersley, który nie stoczył w życiu żadnego pojedynku, wiedział, że nie ma innego wyjścia, jak przyjąć wyzwanie.

— Doskonale — warknął, odwracając się. — Skoro pan nalegasz, będziemy się pojedynkować.

Obok baru wyłonił się jak spod ziemi drugi mężczyzna i pomógł wstać pobitemu.

— To pan Livitnikov. Jestem pewien, że z przyjemnością zostanie moim sekundantem — prychnął zakrwawiony, wspierając się ciężko na ramieniu towarzysza.

Livitnikov skinął oszczędnie głową i lewą ręką wyciągnął z kieszeni wizytówkę. Prawą miał zajętą podtrzymywaniem prowokatora.

— Moja wizytówka, kapitanie Tankersley — oświadczył oschle, ale z nieco zbyt dużą wprawą, jak aktor często powtarzający kwestię. — Oczekuję, że pańscy przyjaciele skontaktują się ze mną w ciągu dwudziestu czterech godzin.

— Z pewnością — odparł Paul równie lodowatym tonem.

Pojawienie się Livitnikova było ostatecznym potwierdzeniem, że dał się złapać w zasadzkę. Posłał obu mężczyznom pogardliwe spojrzenie, schował wizytówkę do kieszeni i odwrócił się ku drzwiom i zamarł ponownie.

W drzwiach stał Thomas Ramirez z takim wyrazem twarzy, jakiego jeszcze u niego nie widział. Było to pełne szoku olśnienie, ale Ramirez nie spoglądał na niego, tylko na zakrwawionego prowokatora. Na człowieka, o którym nigdy nie wspomniał Paulowi, bo nie przyszło mu do głowy, że to może mieć znaczenie.

Na Denvera Summervale’a.

ROZDZIAŁ XVIII

Przynajmniej fotel był wygodny.

Co było znacznie ważniejsze, niż mogłoby się wydawać, bowiem Honor spędzała w nim co najmniej osiem godzin dziennie, dzień po dniu, przez ostatni miesiąc. Licząca nieco więcej niż dwadzieścia sześć standardowych godzin doba graysońska była dla niej zbyt długa. Chociaż bowiem na Sphinxie miała ona ledwie godzinę mniej, przez ostatnie trzydzieści lat Honor przestawiła się na liczącą dwadzieścia trzy standardowe godziny dobę z Manticore przyjętą w Królewskiej Marynarce. A zmęczenie potęgowało to, czym się przez ten miesiąc zajmowała. Czyli zarządzanie codziennymi sprawami domeny plus załatwianie pewnych kwestii, które wyniknęły na samym początku jej istnienia bądź z którymi czekano na jej przybycie z rozmaitych powodów.

Spojrzała w lewo, mrużąc oczy w jasnym słońcu poranka wpadającym przez wysokie okna, i westchnęła. Jej posiadłość była zbyt luksusowa jak na jej gust, zwłaszcza przy napiętym budżecie domowym, ale część mieszkalna zajmowała zaledwie fragment imponującej budowli zwanej Harrington House. Większość mieściła biura, archiwa elektroniczne i papierowe, centra łączności i inne przyległości niezbędne do funkcjonowania lokalnego rządu.

James MacGuiness z drugiej strony od ręki uznał cały ten splendor za rzecz naturalną i był zachwycony pompą i ceremonialnością, które musiała znosić. Graysońska służba automatycznie niejako zaakceptowała go jako oficjalnego majordomusa i naraz okazało się, że MacGuiness posiada rzadki talent organizacyjny i doskonale kieruje ludźmi. Potrafił sensownie wykorzystać całą, zdaniem Honor zbyt liczną, służbę. Dopilnował też, by Nimitz miał gdzie trzeba stosowne grzędy. Jedna z nich, strategicznie umieszczona tak, by łapać jak najwięcej słońca, znajdowała się w gabinecie i była aktualnie zajęta przez komfortowo rozciągniętego na niej treecata zażywającego kąpieli słonecznej i pomrukującego od czasu do czasu z pełnym ukontentowaniem.

Honor przyjrzała mu się z zazdrością, odchyliła fotel i oparła stopy na podnóżku ukrytym pod olbrzymim biurkiem. Pomasowała nasadę nosa i westchnęła z uczuciem. Z prawej dobiegł ją zduszony śmiech, więc zaskoczona odwróciła głowę.

Howard Clinkscales siedział za mniejszym biurkiem, za to wyposażonym w większy komputer. Oba biurka stały pod kątem do siebie, tak by zwrócone były ku środkowi pokoju, a raczej sali, bo to określenie było właściwsze ze względu na rozmiary pomieszczenia. Z początku Honor nie była przekonana do pomysłu, by jej zastępca był przy niej stale obecny, praktyka jednak dowiodła, że rozwiązanie jest doskonałe, a stała obecność zarządcy wręcz nieoceniona. Znał doskonale całą domenę i jak dobry pierwszy oficer zawsze gotów był podać jej informacje czy fakty, których potrzebowała.

— Zmęczona o tak wczesnej porze? — spytał, potrząsając głową z ironią. — Jest zaledwie dziesiąta, milady.

— Przynajmniej przy nich nie ziewam — odcięła się, także z uśmiechem.

— Fakt, milady. Nie ziewa pani… jeszcze.

Pokazała mu język i tym razem roześmiał się głośno.

Jeszcze miesiąc temu nie postawiłaby centa na to, że zostaną przyjaciółmi. Że będą się szanować i owszem — na to liczyła i tym by się zadowoliła — ale tygodnie bliskiej współpracy zaowocowały znacznie bliższym i ciekawszym związkiem.

Dla obu stron było to zaskoczenie, ale wyglądało na to, że większe dla niego. By objąć zarząd Domeny Harrington, Clinkscales musiał zrezygnować ze stanowiska szefa planetarnej służby bezpieczeństwa, co mógł uznać za swoistą degradację. Poza tym fakt, że oponował przeciwko co najmniej połowie zmian wprowadzanych przez Protektora, także nie przemawiało na korzyść dobrej współpracy z kobietą, która je sprowokowała. No i nic nie wskazywało na to, że choć na jotę zmienił swoje podejście do kobiet jako takich.

A najciekawsze było to, że jego poglądy nie miały zastosowania w przypadku Honor. Nigdy nie zapomniał naturalnie, że jest kobietą, i traktował ją z pełną przesady uprzejmością, jak nakazywało porządne graysońskie wychowanie, ale traktował ją jednocześnie jak każdego innego patrona. Z początku myślała, że jest w tym ukryta ironia, ale okazało się że nie. Z tego, co zaobserwowała, wynikało, iż przyjął ją jako patronkę bez żadnych, nawet ukrytych zastrzeżeń. Co więcej — wydawał się pochwalać jej poczynania, a gdy byli sami, przestał być taki oficjalnie sztywny. Nadal był nienagannie uprzejmy, lecz zaczął ją traktować naturalniej, jak dobrą znajomą, co było dziwne u takiego tradycjonalisty.