Zwięzły, a konkretny raport uzyskał poparcie wszystkich stosownych dowódców łącznie z generał damą Ericą Vonderhoff, głównodowodzącą Fleet Marine Force, czyli wszystkich kontyngentów pokładowych Korpusu przydzielonych na okręty. Naturalnie generał Vonderhoff nie mogła wydawać rozkazów RMN, toteż dała panu pułkownikowi Ramirezowi zgodę na uzyskanie „możliwego, dostępnego transportu” własnym przemysłem. Oraz błogosławieństwo na drogę.
Królewska Marynarka wykazała pełne zrozumienie, ale z żalem musiała odmówić prośbie pana pułkownika Ramireza, gdyż najbliższy możliwy termin, w którym wykonalne byłoby zorganizowanie środków transportowych mogących przenieść pełen batalion i desantować go z orbity, przypadał za dwa tygodnie. Jeśli pan pułkownik Ramirez gotów jest poczekać, stosowne przygotowania zostaną naturalnie rozpoczęte, ale natychmiast nie da się nic zrobić. Zasugerowano mu na pocieszenie, że może przeprowadzić desant z Hephaestusa, który w końcu krąży po orbicie Manticore, tyle że wysokiej. A na powierzchni były stosowne poligony. Dajmy na to Camp Justin w Wysokim Sligo — akurat było tam po pas śniegu, co powinno wybitnie pomóc w przywracaniu gotowości bojowej Marines. A jeśli pan pułkownik woli pustynię, to może na ten przykład Camp Maastricht w księstwie West Wing?
Pan pułkownik okazał się jednak zatwardziałym wielbicielem planety Gryphon, klarując, że wojsko tak dalece zapuszczone i bez kondycji jak jego podkomendni wymaga terenu stanowiącego prawdziwe wyzwanie. A niewiele terenów stanowiło większe wyzwanie niż powierzchnia Gryphona zimą. Nie dość, że nachylenie osi planety wywoływało… interesujące warunki atmosferyczne, to w dodatku połowę powierzchni stanowiło nadal dziewicze pustkowie.
Niestety na Gryphon nie dało się dotrzeć z Hephaestusa przy użyciu pinas, bowiem aktualnie obie gwiazdy podwójnego systemu Manticore dzieliło prawie jedenaście godzin świetlnych. Na pokonanie tej odległości pinasy potrzebowały dwie i pół doby, co dwukrotnie przekraczało zasięg, który były w stanie pokonać z pełnym ładunkiem pasażerów, bowiem potem przestałyby działać pokładowe systemy podtrzymywania życia.
I już wyglądało na to, że pan pułkownik Ramirez zostanie zmuszony zgodzić się na ćwiczenia w Camp Justin, gdy wmieszał się los, jak zwykle działający w tajemny sposób. Owóż pan pułkownik Ramirez wspomniał o swoim problemie panu kapitanowi McKeonowi pewnego pięknego wieczora przy kielichu, zaś pan kapitan dostrzegł możliwość poprawy stosunków między obu rodzajami sił zbrojnych. Obaj z komandorem Venizelosem dowodzącym HMS Apollo mieli wziąć udział w manewrach, których celem była obrona Manticore B, toteż uradzili, że choć po drodze będzie trochę tłoczno, na oba okręty da się upchnąć cały batalion z HMS Nike wraz z pinasami. Skok w nadprzestrzeni będzie krótki, więc systemy wytrzymają, a Marines będą mogli do upojenia ćwiczyć na Gryphonie.
Pan pułkownik Ramirez podziękował w imieniu Korpusu, przyjmując, ma się rozumieć, propozycję i w ten sposób HMS Prince Adrian i HMS Apollo opuściły HMSS Hephaestus, kierując się ku planecie Gryphon i mając na pokładach dodatkowych sześciuset Marines.
— A dlaczego chcesz z nami lecieć, Scotty? — spytała uprzejmie Susan Hibson.
Porucznik Scotty Tremaine, asystent oficera taktycznego HMS Prince Adrian, będący również oficerem dyżurnym pokładu hangarowego ciężkiego krążownika, przyglądał się z pewnym (acz starannie ukrywanym) niesmakiem, jak Hibson odpakowuje nową gumę do żucia. Tremaine uznawał żucie gumy za jeden z bardziej obrzydliwych ludzkich nałogów i wyjątek robił tylko dla Marines, a konkretnie dla major Hibson. Znał ją nienajgorzej i widział w akcji w czasie ataku na bazę Blackbird. Poza tym nie jej winą było, że musiała spędzić tyle czasu bezczynnie wewnątrz zbroi — każdy by nabrał dziwacznych nawyków, siedząc w jednoosobowym czołgu i czekając na rozkazy, zwłaszcza że istniało nader niewiele sposobów wypełnienia tego oczekiwania. A potem niewiele więcej sposobów rozerwania się — można było tylko rozwalać rzeczy i rozstrzeliwać ludzi albo rozrywać jedno i drugie na strzępy przy użyciu brutalnej siły.
Hibson zaczęła rytmicznie żuć, nie odwracając od niego poważnego spojrzenia, toteż poczuł się zobowiązany do udzielenia wyjaśnień.
— Pułkownik potrzebuje pilota, ma’am.
— Pułkownik ma pilota. Całkiem rozsądnego i zdolnego. Gdyby tak nie uważał, nie ciągnąłby go ze sobą przez całą drogę z pokładu Nike.
— Wiem, ma’am, ale martwi mnie pokładowy system nawigacyjny jego pinasy — wyjaśnił, patrząc jej w oczy niczym wcielenie niewinności. — Razem z bosmanem Harknessem przeprowadziliśmy kompletną diagnostykę i nie zdołaliśmy wykryć uszkodzenia, ale jestem pewien, że coś jest nie w porządku.
— Aha — mruknęła z namysłem Hibson: Tremaine nie został wtajemniczony w prawdziwy cel operacji, co jak właśnie stwierdziła, nie przeszkodziło mu w domyśleniu się prawdy. — To na tyle poważne, by wyłączyć pinasę z ćwiczeń?
— Nie przesadzajmy, ma’am. Tylko obaj z bosmanem czulibyśmy się znacznie lepiej, mając na oku ten system w czasie lotu. Gdyby coś się zepsuło, moglibyśmy na miejscu naprawić… i potwierdzić oficjalną awarię systemu.
Hibson uniosła brwi, z trudem zachowując powagę.
— Wspomniałeś o swoich podejrzeniach kapitanowi?
— Tak, ma’am. Skipper uważa, że pinasy to sprawa Korpusu, ale gdyby pułkownik Ramirez czy pani uznali za stosowne poprosić flotę o drobną pomoc techniczną na wszelki wypadek, to gotów jest na parę dni oddelegować bosmana i mnie.
— Rozumiem. — Susan Hibson poruszyła miarowo szczękami i zdecydowała: — Zapytam pułkownika. Jeśli się zgodzi, nie mam nic przeciwko waszej obecności.
— Uwaga! Załadunek za trzydzieści minut! Powtarzam: dziewiąty batalion, załadunek za trzydzieści minut! Uwaga!
Marines obojga płci ożywili się, słysząc płynący z głośników komunikat. Dwie kompanie przewidziane do desantu w zbrojach były praktycznie już gotowe do załadunku — pozostały jedynie ostatnie sprawdzenia skafandrów pancernych. Ich mający mniej szczęścia towarzysze odłożyli kubki, lekturę czy karty i zaczęli zakładać skafandry, zgodnie z tradycją rozstawiając po kątach w obrazowy, acz nieprzyzwoity sposób projektantów tychże wraz z rodzinami w paru pokoleniach.
Skafandry próżniowe używane przez RMN zaprojektowano z myślą o użyciu w przestrzeni, tak by można było w nich przeprowadzać wymagające delikatności naprawy i nosić je przez dłuższy czas. Skafandry zaprojektowane dla Marines, choć wygodniejsze od zbroi, były również znacznie cięższe, mniej wygodne i znacznie mniej komfortowe niż opracowane dla floty. Powody istniały trzy: były z konieczności lekko, ale skutecznie opancerzone, zaprojektowane z myślą o działaniach na powierzchniach wrogich planet, no i zgodnie z filozofią Korpusu przyjętą przez projektantów to wytrzymałość, a nie wygodę postawiono na pierwszym miejscu. Za to nawet najzagorzalsi malkontenci zmuszeni byli przyznać, że najgorsza zima na Sphinxie czy Gryphonie mogła stanowić jedynie niedogodność dla Marines w skafandrach. Co biorąc pod uwagę meldunki meteorologiczne, sprawiło wszystkim dużą ulgę.
Dziewiąty batalion formował się na pokładzie hangarowym odprowadzany przez grupę widzów spośród kontyngentu Prince Adrian. Komentarze były rozmaite, ale większość wyrażała zadowolenie, że tym razem to inni będą się męczyć. Na ładujących się do pinas nie robiło to większego wrażenia, bowiem mieli świadomość, że widzowie prędzej czy później znajdą się w podobnej sytuacji. A znając prawa Murphy’ego i zasady operowania Korpusu, raczej prędzej niż później. Na dodatek prywatna sieć informacyjna batalionu głosiła, że ta akcja będzie znacznie sensowniejsza niż zwykłe ćwiczenia po pas w śniegu.