Gdy pinasa ostatecznie znieruchomiała po paru bujnięciach na boki, Scotty Tremaine odpiął pasy, poklepał Hudsona po ramieniu i ocenił:
— To była dobra robota. Nie: to było lepsze niż dobre. To było nadzwyczajne, macie Hudson.
— Dziękuję, sir. — Hudson pokazał wszystkie zęby w szerokim uśmiechu.
Harkness ponownie wsadził głowę do kabiny pilotów.
— Pasażerowie gotowi do wysiadki, sir — poinformował Scotty’ego. — Nie sądzi pan, że lepiej będzie na nich uważać, żeby się gdzieś nie zgubili?
— Przy tej pogodzie?! Wolne żarty, bosmanie. — Tremaine zwolnił blokadę fotela i odjechał od tablicy przyrządów. — Chociaż obowiązkiem Królewskiej Marynarki jest opieka nad ofiarami wszelkiej maści… Fakt: nie można liczyć na to, że kupa bezradnych Marines znajdzie bez naszej pomocy drogę, zwłaszcza w nocy!
— Też tak myślałem, sir — zgodził się Harkness i podał mu paralizator. — Mam nadzieję, że założył pan ciepłe gacie, sir!
Pierwszym (i równocześnie ostatnim) ostrzeżeniem, jakie otrzymali dygocący z zimna strażnicy był widok czegoś materializujacego się ze śniegu. Zidentyfikować owego „czegoś” żaden nie miał szans, bo pluton dowodzenia pułkownika Ramireza mający odegrać na ćwiczeniach rolę sił szybkiego reagowania uzbrojony został w paralizatory, a nie jak cała reszta w laserowe symulatory trafień. Żeby sytuacja wyglądała bardziej realistycznie, ma się rozumieć.
Dlatego też wszyscy strażnicy zewnętrzni leżeli bez przytomności na śniegu, nim którykolwiek zdał sobie sprawę, że zostali zaatakowani.
— Co z nimi zrobić, sir? — spytał sierżant major Iwaszko, trącając najbliższe ciało czubkiem buta.
— Zostawić ich, żeby zamarzli, byłoby zanieczyszczaniem środowiska. — Ramirez przypomniał sobie obraz z orbity. — Tam gdzieś powinna być szopa, gunny. To chyba właściwe miejsce.
— Tak jest, sir. — Iwaszko sprawdził na wyświetlaczu wewnątrz hełmu, kto jest najbliżej. — Coulter i Matthus, robicie za niańki. Śpiące królewny do szopy i pilnować, żeby mi się żadne nie obudziło!
Bosman Harkness nie lubił Marines. Było to instynktowne uczucie, którego nigdy nie analizował i nie kwestionował, ale tej nocy gotów był zrobić wyjątek. Szedł krok w krok za porucznikiem Tremaine’em, pilnując go na wszelki wypadek, a równocześnie przyglądał się uważnie, jak pułkownik Ramirez i jego ludzie zachowują się podczas akcji.
Marines otoczyli dom szerokim kręgiem, odszukali i unieszkodliwili ziemną linię komunikacyjną i sensory wstrząsowe, a połączenia satelitarne zagłuszyli. Wszystko to w mniej niż cztery minuty. W tym czasie drużyna sztabowa zebrała się wokół Ramireza, który wyznaczył każdej sekcji drzwi, którymi ma wejść.
Ponieważ porucznik Tremaine trzymał się blisko Ramireza, Harkness robił to samo, ale o tym, że do zabawy dołączyła sierżant major Babcock, dowiedział się dopiero, gdy ją zobaczył za plecami pułkownika. Potrząsnął głową w niemym podziwie — nie sądził, że gunny aż tak lubiła Kapitan. A skoro on nie wiedział, że tu będzie, gotów był się założyć o każdą kwotę, że McKeon też nie. Jak zdążył poznać skippera, to choć oficjalnie nic jej nie zrobi, to w prywatnej pogawędce przy drzwiach zamkniętych poleci z niej pierze aż miło.
Ramirez poprowadził swoją grupę do frontowych drzwi i nie chcąc ryzykować, odpiął od uprzęży małe, płaskie pudełeczko. Przyłożył je do drzwi na wysokości zamka, nacisnął guzik i po sekundzie drzwi stanęły otworem. Pchnął je delikatnie nogą. Z wnętrza dobiegła niezrozumiała, acz z tonu mówiącego sądząc, obelżywa uwaga, gdy wpadł tam tuman śniegu gnany podmuchem ostrego wiatru. Ramirez nacisnął spust i wszedł, nim malkontent dotknął podłogi.
— Jeden leży — mruknął do mikrofonu.
— Drugi też — rozległo się w słuchawkach.
— Trzeci — dodał inny głos.
— Czwarty.
Babcock wśliznęła się za Ramirezem, Tremaine za nią, a Harkness zamykał pochód, przy okazji zamykając za sobą drzwi. Cała drużyna była już w domku i starając się poruszać bezszelestnie, szybko i sprawnie, sprawdzała pomieszczenie po pomieszczeniu, głusząc przy okazji każdego napotkanego mieszkańca. Wszystko szło cicho i sprawnie, dopóki Harkness nie usłyszał nagle za plecami zdziwionego:
— Co do kurwy…?
Obrócił się na pięcie i zobaczył imponującego mięśniaka sięgającego do podramiennej kabury. Gość miał wyraz twarzy mało przypominający myśliciela, i wysiłek związany z próbą zrozumienia tego, co widzi, znacznie spowolnił jego refleks — tak bywa z nieprzyzwyczajonymi. Ponieważ był za blisko, by Harkness zdołał strzelić, sam nie obrywając, a nie miał na to najmniejszej ochoty, znając skutki trafienia z paralizatora, rąbnął go na odlew kolbą w szczękę. Trafił, bo nie mogło być inaczej, i napastnik zwalił się z łomotem na podłogę.
— Cholllera! — jęknął ktoś, gdyż upadek wstrząsnął korytarzem.
Harkness zaczerwienił się, ale nie marnował czasu na tłumaczenia, bo drzwi do innych pokoi zaczęły się otwierać, wypuszczając innych „gości” w rozmaitym stopniu ubranych, za to wszystkich uzbrojonych. Pierwszego położył celnym strzałem, do drugiego wycelował, ale ten już padał trafiony przez Scotty’ego. Górą zawył strzał z pulsera i Ramirez dwoma strzałami położył trzech przeciwników — dwaj mężczyźni i kobieta, która strzeliła, stali na tyle blisko siebie, że dwa trafienia objęły całą trójkę. Taki strzał był mniej skuteczny, bo efekt trwał krócej, ale póki co wyeliminował ich z walki.
Sierżant major Babcock znajdowała się akurat dokładnie przed drzwiami, gdy te gwałtownie się otworzyły. Sądząc po braku strojów, parka zajmująca sypialnię była jeszcze przed chwilą mocno zajęta, ale wykazała się podziwu godnym refleksem. Kobieta była szybsza — to ona pierwsza dopadła drzwi i złapała paralizator Babcock, nim ta zdążyła wycelować.
Harkness zaklął i uniósł broń, ale Babcock była za blisko przeciwniczki, by ryzykować strzał. Gdyby ją ogłuszył, nie zdołałby się ukryć nawet na biegunie Gryphona przed odwetem, gdy Iris Babcock odzyskałaby przytomność. W następnej sekundzie opuścił broń, bo jakakolwiek pomoc była już zbędna. Babcock pozwoliła kobiecie oburącz chwycić broń, odbiła się, i używając tejże broni jako osi obrotu, kopnęła ją obunóż. Przeciwniczka z jękiem poleciała w tył, gdy para butów bojowych rozmiar osiem trafiła ją w brzuch. Wpadła na mężczyznę, wytrącając mu pulser z dłoni. Babcock w tym czasie stanęła na podłodze, zrobiła dwa szybkie kroki do przodu i z półobrotu rąbnęła go łokciem w szczękę. Chłop zwalił się jak ścięty na swą jęczącą z bólu towarzyszkę, a sierżant major spokojnie poczęstowała każde z nich z paralizatora.
Wszystko to trwało sekundy. Harkness pogratulował sobie w duchu instynktu samozachowawczego. Babcock zaś wyszła na korytarz, przyjrzała mu się nieżyczliwie i warknęła:
— Następnym razem weź ze sobą bęben i orkiestrę!
— Spokojnie, gunny! — wtrącił ostro Ramirez, nasłuchując z maksymalnie nastawionymi mikrofonami zewnętrznymi skafandra. — Nic się nie stało, jak sądzę… Dwunasty leży. Powtarzam: dwunasty leży.
Po czym spojrzał wymownie na Harknessa, zaskoczył go, nic nie mówiąc, i odwrócił się w głąb korytarza. Bosman Harkness natychmiast zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie należałoby nieco zmodyfikować swego stosunku do Marines: w końcu wychodziło, że nie są aż tacy źli… To znaczy, niektórzy — nie są aż tacy źli, nie należy przesadzać z dobrocią serca.
Pięć minut później wszyscy ochroniarze byli unieszkodliwieni. Wszyscy, naturalnie jeśli wierzyć tajemniczej informatorce. Thomas Ramirez nie był z natury skłonny do łatwowierności, toteż nie zrezygnował ze środków bezpieczeństwa — rozmieścił ludzi tak, by mieli pod ogniem wszystkie podejścia do prowadzących na piętro schodów, i poprowadził na górę Babcock, Iwaszkę i Scotty’ego. Harkness nie został zaproszony, ale nikt nie kazał mu także zostać na dole, więc dołączył jako ostatni do procesji, mając przed sobą Babcock.