Drzwi na wprost schodów były zamknięte. Ramirez ponownie spróbował użyć swego czarodziejskiego pudełka, ale mieszkaniec apartamentu najwyraźniej nie ufał elektronicznym zamkom. Użył staromodnego mechanicznego, zamykanego na klucz i nader solidnie wyglądającego. Ramirez schował elektrowytrych, wzruszył ramionami i oddał broń Iwaszce. Mieszkańca zamkniętego pokoju nie mogli uśpić na parę godzin, bowiem na taki luksus nie mieli czasu, co w połączeniu z niemożnością cichego otwarcia drzwi oznaczało, że będzie trzeba sprawę załatwić po staremu, czyli na rympał. Co bynajmniej Ramireza nie martwiło.
Cofnął się do schodów i ruszył biegiem ku drzwiom — miał co prawda miejsca zaledwie na trzy długie kroki, ale to wystarczyło, bo jeszcze nie zbudowano takich drzwi, które byłyby w stanie zatrzymać Thomasa Ramireza. Przeszedł przez nie niczym kamień z katapulty w deszczu drzazg i kawałków drewna.
Śpiący w apartamencie miał refleks drapieżnego kota — pierwszym i jedynym ostrzeżeniem był trzask rozlatujących się drzwi, a nim Ramirez w dwóch skokach dopadł łóżka, na którym mężczyzna spał, ów zdążył usiąść i złapać pulser leżący pod poduszką. Dopiero w tym momencie otworzył oczy, ale wycelować już nie zdołał — dłoń przypominająca imadło złapała go za bluzę piżamy i wyciągnęła z pościeli.
Denver Summervale wyleciał z łóżka jak dobrze odpalona rakieta. Po drodze zahaczył prawą ręką o obudowę w nogach łóżka i z okrzykiem bólu wypuścił broń. A Ramirez puścił go, gdy znalazł się w najwyższym miejscu łuku. Summervale przeleciał przez cały pokój i ledwie zdążył ramieniem osłonić głowę, gdy huknął o ścianę, aż zadudniło. Odbił się, zdołał wylądować na nogach i przyjąć pozycję obronną. Jak na kogoś dopiero co dosłownie wyrwanego ze snu i ciśniętego o ścianę wykazał zadziwiającą koordynację. Potrząsnął głową, próbując odzyskać ostrość widzenia i jasność myślenia, a Ramirez mu na to pozwolił. Stał i spokojnie czekał na atak.
Nie musiał długo czekać. Denver Summervale co prawda nie lubił walki wręcz — uważał się bowiem za specjalistę z chirurgiczną precyzją usuwającego problemy innych za godziwą opłatą. Do takich koronkowych akcji służył pistolet, ale Summervale zabijał także gołymi rękoma, tyle że było to znacznie mniej czyste. O czym nie wiedział, to o tym, że nie jest ani tak szybki, ani tak silny jak Ramirez. Nie wziął także poprawki na to, że był w piżamie, podczas gdy przeciwnik miał na sobie skafander próżniowy.
Ramirez lewą dłonią zablokował cios, który miał być śmiertelny, prawą zaś zaciśniętą w pięść wbił w splot słoneczny przeciwnika, składając go jak scyzoryk. W następnej sekundzie lewą spoliczkował go na odlew, co tamtego wyprostowało i posłało z powrotem na ścianę. Nim zdążył do niej dolecieć, Ramirez złapał go za kołnierz, okręcił i cisnął twarzą w dół na łóżko tak złośliwie, że mężczyzna trafił brzuchem na drewniane zakończenie w nogach. Następnie wykręcił mu prawą rękę na plecy i złapał drugą rękę tak, że przedramieniem zablokował gardło, całkowicie go unieruchamiając. Ta oczywista prawda dotarła do Summervale’a, gdy spróbował się uwolnić, co zakończyło się kolejnym krzykiem bólu. Ramirez z idealnie obojętną miną wsadził mu kolano w kręgosłup i odezwał się grzecznie:
— No, no, panie Summervale. Żadnych gwałtownych ruchów.
Poczekał, aż Iwaszko położy na łóżku kieszonkowy dyktafon, a do więźnia dotrze dokładnie, w jakim znajduje się położeniu, i spytał:
— Rozpoznaje pan mój głos, Summervale?
Zapytany zgrzytnął jedynie zębami w odpowiedzi. Ramirez przesunął nieco prawą rękę i odpowiedziało mu oczekiwane, pełne bólu wycie.
— Zadałem panu pytanie, Summervale. To nieuprzejme ignorować czyjeś pytania.
Summervale zawył ponownie i odchylił głowę do tyłu, by wydobyć głos z gardła.
— Tak! — W jego głosie był tylko ból i nienawiść.
— Dobrze. Domyśla się pan dlaczego tu jestem?
— Pierdol się! — wydyszał zapytany.
— Co za maniery! — prychnął Ramirez. — Co za język! Dobrze, gnoju, chcesz po chamsku, będzie po chamsku. Odpowiesz mi na jedno pytanie: kto zapłacił ci za zabicie kapitana Tankersleya?
— Idź., do… diabła… skurwielu!
— Widzę, że się wolno uczysz, Summervale. Albo jesteś wyjątkowo tępy. Powtórzę pytanie: kto ci zapłacił za zastrzelenie Paula Tankersleya?
— A… kurwa… czemu… mam… ci… powiedzieć?… Jak… się… dowiesz… i… tak… mnie… zabijesz… więc… się… pierdol…!
— Idiota! — westchnął Ramirez. — Nie przeczę, że mam na to ochotę, ale Kapitan by mi tego nie wybaczyła, więc cię nie zabiję. A ty odpowiesz na moje pytanie.
— Jak cholera!
— Myślę, że się zastanowisz — powiedział dziwnie miękko i łagodnie Ramirez.
Scotty Tremaine, słysząc ten głos, odwrócił się i wyszedł.
— Powiedziałem, że przeżyjesz — szepnął Ramirez z uczuciem. — Ale nigdy nie mówiłem, że będzie to bezbolesne!
ROZDZIAŁ XXII
— Cumownicze promienie ściągające trzymają, ma’am.
— Wyłączyć silniki manewrowe. Uwaga przy dyszach wysokościowych. Bosmanmat Robinet, proszę przejąć kontrolę podejścia.
— Główne silniki manewrowe wyłączone, ma’am — zameldowała sternik, dokonując drobnej poprawki położenia okrętu w pionie. — Mam pełną kontrolę podejścia, ma’am.
— Doskonale. — Michelle Henke opadła wygodniej w fotel, obserwując na ekranie wizualnym zbliżanie się brzydkiego, acz swojskiego kształtu HMSS Hephaestus.
Przez ostatni kwadrans po przekroczeniu granicy bezpieczeństwa umożliwiającej używanie impellerów Agni leciał na silnikach manewrowych. Teraz uchwycony w wiązkę promieni ściągających stacji poruszał się bardziej dzięki nim niż dzięki własnemu napędowi. Jedyne, czego musiała dopilnować dyżurna wachta, to utrzymanie właściwego położenia okrętu w pionie, gdy znalazł się już w przydzielonym hangarze. A do tak delikatnych zmian cumownicze promienie stacji po prostu się nie nadawały.
Bosmanmat Robinet najprawdopodobniej byłaby w stanie zacumować, nie budząc się, ale za manewry odpowiedzialny był kapitan, toteż Henke na wszelki wypadek obserwowała ją uważnie. I z lekkim napięciem, bowiem cumowanie nigdy nie należało do jej ulubionych manewrów. Była doświadczonym oficerem, ale wiedziała, że nigdy nie wykona żadnego manewru z tak całkowitą pewnością siebie, że aż graniczącą z arogancją, jak to robiła Honor. Świadomość, że to właśnie ów brak pewności siebie uniemożliwiał jej perfekcyjne manewry, w niczym nie pomagała, bo proces przypominał kwadraturę koła: brak pewności uniemożliwiał spokojne manewrowanie, co potęgowało niepewność, która… itd… itp.
Sklęła się w duchu; rozumiała ten mechanizm aż za dobrze, lecz fakt pozostawał faktem — preferowała pozostawianie okrętu na orbicie parkingowej i czekanie, aż mniejsze jednostki i tendry zacumują do niego lub wlecą na pokład hangarowy. Z drugiej strony cieszyła się, że na stacji znalazł się otwarty hangar, gdyż dok, w którym przebywał HMS Nike, był o ledwie pięć minut drogi piechotą. Zawiadomiła już Eve Chandler o przybyciu Honor i dostała od niej potwierdzenie tego, czego się obawiała — banda dziennikarzy czekała na nią na stacji. Duża banda.