Natomiast to, co wydarzyło się później na Gryphonie, było zupełnie inną sprawą. Nie było w tym cienia przyjemności, wyłącznie strach i ból. Strach, który zmienił się w przerażenie, gdy ból stał się nie do zniesienia. I wstyd. Wstyd znacznie gorszy od bólu. Thomas Ramirez już był trupem i nikt nie musiał mu płacić za jego śmierć. Jasne, będzie musiał wyczekać na odpowiedni moment, by nikt, a zwłaszcza żaden z dotychczasowych zleceniodawców, nie miał powodów do podejrzeń, ale przeciwko temu także nic nie miał — czekanie zwiększało jedynie przyjemność zadania śmierci. A w międzyczasie zajmie się jak najboleśniejszym zranieniem Ramireza.
Na moment na jego ustach pojawił się paskudny uśmiech. Wiedział, co zrobić, bo ten przemądrzały skurwiel sam mu to powiedział. A na dodatek już mu za to zapłacono!
Sprawdził, która godzina, i rozsiadł się wygodniej na barowym stołku. Spodziewał się zobaczyć twarz Harrington w wiadomościach, a sposób, w jaki potraktuje reporterów, powinien mu sporo powiedzieć o stanie jej umysłu, ale w mediach na jej temat panowała dziwna cisza. Wszyscy wiedzieli, że wróciła, a nikt nie zamieścił dotąd choćby jednego jej zdjęcia, co oznaczało, że zaskakująco skutecznie zdołała unikać dziennikarzy.
Stanowiło to pewne rozczarowanie, nie stanowiło natomiast problemu — wiedział wszystko, czego potrzebował, z jej profilu psychologicznego i przebiegu służby. Nie ulegało wątpliwości, że będzie go szukać, chcąc się zemścić, a gdy go znajdzie, skutek mógł być tylko jeden: zabije ją w pełnym majestacie prawa.
Uśmiechnął się z rozmarzeniem — była dobrym oficerem marynarki, musiał to przyznać. Kompetentnym, doświadczonym i utalentowanym, ale kiedy znajdzie się naprzeciwko niego z pistoletem w dłoni na honorowym polu, będzie na jego łasce, bo to on jest tym szybszym i bardziej doświadczonym. Przyznawał, że miała odwagę i w przeciwieństwie do wielu kolegów po fachu, dla których walka stanowiła odmianę szachów toczoną w przestrzeni na duże odległości, udowodniła, że potrafi zabijać z bliska, kiedy musi. Nigdy dotąd jednak nie stoczyła pojedynku, a śmierć Tankersleya musiała pozbawić ją równowagi. W tej chwili najważniejszą dla niej rzeczą musiała być zemsta i tak właśnie być powinno. Chciała jego krwi, a on, prawdę mówiąc, nie bardzo już pamiętał, ilu mężczyzn i kobiet stawało naprzeciw niego wypełnionych słusznym gniewem i żądzą zemsty. I żaden tego nie przeżył. Ich uczucia były bowiem jego sprzymierzeńcem — powodowały pośpiech i niestaranność, potwierdzając każdorazowo, iż pełen słusznego gniewu amator jest bez żadnych szans wobec chłodnego zawodowca.
I nawet nie musiał jej szukać. Wystarczyło posiedzieć tu i poczekać, aż usłyszy pełne wściekłości wyzwanie. Wiedział już zresztą, jak jej odpowie, i to właśnie było najpiękniejsze — jako wyzwanemu bowiem przysługiwało mu prawo wyboru reguł.
Popił precla piwem i uśmiechnął się w duchu. W parlamencie od dziesięcioleci próbowano zdelegalizować Kodeks Ellingtona i być może kiedyś komuś się to uda, chwilowo jednak pojedynki były jak najbardziej legalne, mimo że coraz mniej posiadały zwolenników. Wszyscy woleli Kodeks Dreyfusa, co w niczym nie zmieniało sytuacji, bowiem dziecinadą będzie tak podpuścić rozwścieczoną kochankę, by użyła wystarczająco obelżywego języka, który uzasadni jego upór przy wyborze ostrzejszych zasad. Kodeks Dreyfusa był bowiem, łagodnie rzecz ujmując, upierdliwy — ograniczał ilość naboi do pięciu dla każdego i wymuszał wymianę pojedynczych strzałów. Po każdej wymianie arbiter zobowiązany był nakłaniać przeciwników do ugody, a pojedynek i tak toczył się tylko do pierwszej krwi.
Nie znaczyło to bynajmniej, że nie można było zabić przeciwnika, ale trzeba było zrobić to za pierwszym strzałem — no i nie miało się z tego żadnej przyjemności. Kodeks Ellingtona podobał mu się znacznie bardziej — każdy uczestnik dostawał pistolet z pełnym dziesięcionabojowym magazynkiem i mógł strzelać tak długo, aż przeciwnik nie upadł lub nie rzucił broni. Pistolety używane do pojedynków może i były anachronizmami, ale wysoce specjalistycznymi i doskonale wykonanymi. Co ważniejsze, stanowiły jego narzędzie pracy, nie zaś zawodowego oficera marynarki. Sądził, że powinien wpakować w Harrington co najmniej trzy kule, nim upadnie.
Oczyma wyobraźni ujrzał ból na jej twarzy, gdy zostanie trafiona pierwszy raz i będzie próbowała pokonać szok. Nienawiść zwiększy jej upór i utrzyma ją na nogach, umożliwiając mu oddanie kolejnych strzałów. Prawdziwą sztuką było trafiać tak, żeby każdy postrzał był bolesny, a dopiero ostatni śmiertelny. A on wiedział, jak to zrobić. I jak to pokazać, by wiedzieli o tym jej zasrani poplecznicy.
Uśmiechnął się, unosząc szklankę w milczącym toaście — za wspaniałe przeżycie.
Honor przystanęła dwa metry od uchylnych drzwi prowadzących do lokalu, nie służących zresztą żadnemu praktycznemu celowi na stacji kosmicznej, i odetchnęła głęboko. Czuła dziwne łaskotanie w żołądku, nie mające żadnego wpływu na poziom samokontroli czy zdolność myślenia. Przyjrzała się obu ochroniarzom i spytała:
— Nie będę miała z wami żadnych problemów prawda, Andrew?
— Jest pani naszą patronką, milady. Pani rozkazy są dla nas prawem — odparł poważnie LaFollet, co dziwnie ją rozbawiło, bowiem przez sekundę wyglądało na kapitulację. Przestało jednak, gdy dodał. — Nie podoba nam się to, że chce pani ryzykować, ale nie będziemy się wtrącać, jak długo ten cały Summervale nie spróbuje użyć przemocy.
— Nie przyjmuję trybu warunkowego, Andrew — powiedziała cicho, lecz z taką stanowczością, jakiej jeszcze w jej głosie nie słyszał. — W normalnych okolicznościach nie będę ci mówiła, jak masz wykonywać swoje obowiązki. Natomiast jeśli teraz powiem ci, że masz nie robić nic, obojętne co by się nie stało, to masz zrobić dokładnie co powiedziałam i dopilnować, by twoi ludzie też tak postąpili. A teraz właśnie ci to powiedziałam. Wyraziłam się zrozumiale?
LaFollet odruchowo się wyprostował. To, że dotąd w ten sposób się do niego nie odzywała, nie znaczyło, że nie rozpoznał rozkazu, gdy go usłyszał.
— Rozumiem, milady — odrzekł zwięźle.
Honor pokiwała głową, nie mając żadnych złudzeń. Wiedziała, że LaFollet przy pierwszej okazji przekręci jej słowa, tak by móc podjąć działanie, nie łamiąc rozkazu. Musiała się przyzwyczaić do tego, że najważniejszym celem jego życia było utrzymanie przy życiu jej, a nie siebie. Nie było to łatwe do przyjęcia i wiedziała, że wywoła serię awantur i problemów stworzonych przez sprzeczności interesów. Perspektywa nie była radosna, ale szanowała LaFolleta za upór i samodzielność, a w tej chwili najważniejsze było to, iż ustalili, że istnieje pewna nieprzekraczalna granica.
— Doskonale. — Odruchowo również się wyprostowała. — W takim razie, panowie, bierzmy się do dzieła!
Drzwi uchyliły się i Summervale dostrzegł w lustrze czarno-złocisty mundur. Nie musiał się nawet oglądać, by zidentyfikować cel — była bledsza niż na hologramach i znacznie, ale to znacznie atrakcyjniejsza, ale to na pewno była ona. Obserwował, jak go szuka, lecz równocześnie coś niespodziewanego zwróciło jego uwagę.
Towarzyszyło jej dwóch mężczyzn w nieznanych mu uniformach, a ich wygląd i zachowanie natychmiast wzbudziły jego czujność. Stanowili ochronę osobistą i to dobrą — stali o pół kroku za i krok obok chronionej i w chwili wejścia podzielili między siebie lokal tak, że stojąc pod lekkim kątem do siebie, widzieli wszystkich i wszystko. Oraz mieli otwarte pole ognia w razie konieczności, a na biodrach nosili pulsery w sposób wskazujący na długoletnią wprawę. Pojęcia nie miał, skąd ich wytrzasnęła, ale to nie były zwykłe miernoty z agencji ochrony. To byli zawodowcy i ten fakt go zaniepokoił. Czyżby chodziło tu o coś więcej, niż był łaskaw poinformować go zleceniodawca?!