Trzeci krok… Summervale podskakujący po pierwszym trafieniu… łatwość, z jaką Harrington wpakowała w niego pocisk po pocisku, aż po ostatnim jego głowa eksplodowała… przerażenie dławiące gardło… I pewność: ona nie chybi!… Ani z sześćdziesięciu kroków, ani z sześciuset… Była demonem z piekła rodem… potworem, którego jedynym celem było zniszczenie go… nie miała prawa… nie mogła… i nie zawiedzie.
Czwarty krok… poczuł, że przechyla się w prawo — pistolet ciążył mu niewiarygodnie… zamrugał gwałtownie, próbując rozgonić mgłę przesłaniającą oczy… z trudem wziął kolejny oddech.
Piąty krok…
Szósty…
Siódmy… z każdym rosło przerażenie, mącąc dotychczasową jasność galopujących myśli… przygniatające go i dławiące… usłyszał cichy, niekończący się skowyt i dopiero po chwili dotarło do niego, że to on wyje… i coś w nim pękło.
Honor czuła go za plecami — na szczęście coraz słabiej, w miarę jak rosła dzieląca ich odległość. Uparcie wpatrywała się w jeden punkt na horyzoncie, ignorując ponownie masowo obecnych dziennikarzy i reporterów skulonych z powodu ostrego wiatru za swoim sprzętem. Była skoncentrowana na osiągnięciu celu bardziej niż kiedykolwiek w życiu. Bardziej niż podczas pojedynku z Summervale’em. Powód był prosty — miała tylko jedną szansę, więc strzał musiał być doskonały. Żadnego strzelania z biodra — zrównoważony obrót, broń do oka, starannie wycelować i łagodnie ściągnąć spust. Musiała pamiętać, by nie pośliznąć się na mokrej trawie, i musiała zgrać muszkę ze szczerbinką oraz wypuścić powietrze, nim zacznie naciskać…
— Padnij!
Tylko jedna osoba mogła wydać taki rozkaz tym tonem i w tej sytuacji. I tylko z jednego powodu. Ten rozkazujący ton słyszała dotąd tylko raz, ale w warunkach, które wyrobiły w niej odruch posłuszeństwa. Nie zastanawiając się więc, nie protestując i nie rozglądając, wykonała rozkaz, padając w prawo, by zejść z linii ognia. Zrobiła to, nim dotarł do niej huk wystrzału.
Poczuła uderzenie w lewe ramię, a w następnym ułamku sekundy miejsce uderzenia eksplodowało bólem. Czerwona fontanna spryskała półkoliście trawę przed nią. Z tyłu rozległ się huk drugiego wystrzału i coś gwizdnęło jej koło ucha. Kolejny huk i dotknęła ziemi, co wywołało kolejną falę bólu. Przetoczyła się w lewo przy wtórze następnych dwóch wystrzałów, zagryzając wargi, żeby nie zawyć z bólu, gdy zranione ramię zetknęło się z ziemią. Teraz zaprocentowało trzydzieści pięć standardowych lat treningu w sztukach walki — sama nie wiedziała, jak znalazła się na nogach.
Pavel Young stał twarzą do niej mniej niż dwadzieścia metrów z pistoletem w drżącej, wyprostowanej prawicy. Wiatr zaczynał rozwiewać otaczającą go chmurę prochowego dymu. Z jej ramienia lała się krew, a w ranie widać było odłamki strzaskanej kości. Lewa ręka zwisała bezwładnie, stanowiąc źródło pulsującego bólu. A mimo to jej umysł był jasny i czysty niczym zamarznięty kryształ.
Kątem oka dostrzegła rozwścieczonego porucznika Castellano składającego się do strzału. Istniała tylko jedna kara za takie złamanie zasad pojedynku i arbiter miał ją właśnie Youngowi wymierzyć. Spóźnił się o sekundę, gdyż sparaliżowały go szok i niedowierzanie — podobnie haniebnego zachowania łamiącego wszystkie reguły pojedynku nie był świadkiem nigdy dotąd. Zdaniem Honor poruszał się niezwykle wolno. Wszystko zresztą wyglądało jakby na zwolnionych obrotach, niczym we śnie. Poza jej własną ręką — ta jakimś cudem znalazła się wyprostowana przed jej twarzą, a pistolet stanowił jej przedłużenie.
Young wpatrywał się w nią wytrzeszczonymi oczyma, w których płonęło szaleństwo, nadal ściskając broń w wyciągniętej dłoni. Nacisnęła spust i na jego piersi wykwitła czerwona róża. Płynnym ruchem zamortyzowała odrzut i opuściła broń, celując ponownie. I nacisnęła spust drugi raz. A potem trzeci… Czwartego razu nie było, gdyż zawył wreszcie pulser porucznika. Klatka piersiowa Younga eksplodowała fontanną krwi. Lecz wtedy był już martwy; gdy dosięgły go pociski kaliber 10mm trafiły go tak blisko siebie, że otwory wlotowe można by zakryć dziecięcą dłonią. Wszystkie trzy utkwiły w celu, zmieniając jego serce w poszarpane szczątki.
ZAKOŃCZENIE
Honor Harrington rozejrzała się po kabinie kapitańskiej krążownika liniowego Jej Królewskiej Mości Nike, która już nie była jej kabiną. James MacGuiness kończył właśnie demontaż modułu ratunkowego Nimitza. Prawie wszystkie jej rzeczy zostały już zabrane — obok przeszedł Jamie Candless z dokładnie zapiętym pojemnikiem, w którym znajdowały się jej mundury. W korytarzu przy drzwiach czekali Andrew LaFollet i Simon Mattingly, a na oparciu fotela siedział Nimitz, przypominając od czasu do czasu o swoim istnieniu cichymi bleeknięciami.
Spojrzała na niego i spróbowała się uśmiechnąć, ale niezbyt jej się to udało. Podrapała go więc wskazującym palcem za uszami. Uniósł się, łapiąc się jedną chwytną łapą kurtki dla utrzymania równowagi, a drugą niezwykle łagodnie dotknął jej policzka. Czuła jego troskę, ale pierwszy raz nie mogła zdobyć się na zapewnienie, że wszystko będzie dobrze.
Odruchowo spróbowała poruszyć unieruchomionym ramieniem i skrzywiła się, gdy przeszył je ból w nagrodę za zapominalstwo.
Miała szczęście, choć trudno było o tym przekonać Nimitza. Wiedział o wszystkim, zanim znalazła się na pokładzie, i prawie udało mu się wydrapać dziurę w drzwiach do izby chorych. Kiedy go wpuszczono do wnętrza, usiadł tuż przy granicy sterylnego pola i mruczał przez cały czas, gdy Fritz Montoya składał i naprawiał jej ramię. Kula strzaskała staw barkowy, o milimetry mijając arterię, toteż nie mógł wykorzystać oryginalnych części, bo zbyt wielu ich brakowało. Przyspieszone leczenie było doskonałym wynalazkiem, ale najpierw musiał odbudować staw i uzupełnić brakujące elementy ramienia. Po jego minie widać było, że nie pochwala tego, co zmuszony jest robić.
Honor nie martwiła się ramieniem — jak wiedziała z bolesnych doświadczeń, znajdowała się w rękach doskonałego fachowca, a rana w dodatku należała do typowych i wcale nie najgroźniejszych, z jakimi Montoya miał do czynienia. Gorsze były inne rany, których żaden doktor nie był w stanie wyleczyć…
Przygryzła wargę, spoglądając na zwykły czarny beret leżący na blacie biurka, będący widocznym świadectwem amputacji przeszłości.
Nie żałowała tego, co zrobiła, a cenę znała już wcześniej. Uznała, że warto ją zapłacić, i nadal była o tym przekonana. Tylko bolało ją to bardziej niż sądziła że będzie. Nie obchodził jej wynik głosowania wykluczający ją z Izby Lordów czy grupa dziennikarzy próbujących oskarżyć ją o brutalność, bo zastrzeliła przeciwnika, który już nie miał amunicji, czyli według durniów „bezbronnego”. Ich Lordowskie Moście mogli się udusić w swoim kołtuńskim i zakłamanym gronie — i tak nie chciała mieć z nimi do czynienia. A Young był trupem w momencie, w którym pierwszy raz strzelił jej w plecy. W świetle prawa nie miało znaczenia, czy wyrok wykonał porucznik Castellano, czy ona, ale dla niej była to istotna różnica.
Spodziewała się, że jego śmierć sprawi jej przyjemność, ale tak się nie stało. Zimną, bezlitosną i pełną satysfakcję, owszem, czuła ulgę, że wreszcie sprawiedliwości stało się zadość i że zakończyła coś, co ciągnęło się przez lata. Musiała to zrobić, bowiem było to słuszne i właściwe, ale nie było w tym przyjemności. Uczyniła co musiała, a teraz przyszłość rozciągała się przed nią pusta i pozbawiona nadziei.
W pewnym sensie Young wygrał — zabrał jej Paula i zmusił, by poświęciła karierę, którą budowała trzydzieści standardowych lat. Odebrał jej radość robienia jedynej rzeczy we wszechświecie, do której była stworzona — dowodzenia okrętem Jej Królewskiej Mości.