– Robisz wszystko, co możesz – powiedział cicho Roarke, stając za jej plecami.
– Załatwiłeś naprawdę dobrych adwokatów.
– Kazała komputerowi włączyć zimną wodę, nachyliła się i obmyła twarz. -W czasie przesłuchania robili ze mną, co chcieli. Byłam twarda. Musiałam. Ale mają swoje sposoby. Kiedy następnym razem będę musiała przesłuchać kogoś bliskiego, zgłoszę się do nich. – Eve ukryła twarz w ręczniku.
– Kiedy ostatnio coś jadłaś? – spytał Roarke, nie spuszczając z niej oczu.
W odpowiedzi tylko potrząsnęła głową. To pytanie w tej chwili było niestosowne.
– Dziennikarze łakną krwi. Ktoś taki jak ja jest dla nich wymarzoną ofiarą. Rozwiązałam parę głośnych spraw, byłam na topie. Teraz niektórzy chcieliby zobaczyć, jak dostaję kulkę między oczy, najlepiej przed kamerą. Pomyśl, jak zwiększyłaby się oglądalność!
– Mavis nie wini cię za to, co się stało.
– Ale ja siebie winie! – wybuchnęła, odrzucając ręcznik na bok. -To wszystko jest moja wina, do cholery. Powiedziałam jej, żeby mi zaufała, że wszystkim się zajmę. I co z tego wynikło? Aresztowałam ją. Potem zdjęłam jej odciski palców, fotograf policyjny zrobił zdjęcia, głos Mavis został nagrany, a wszystko to znalazło się w aktach. A następnie maglowałam ją przez dwie godziny. Trzymałam ją pod kluczem, dopóki wynajęci przez ciebie prawnicy nie wpłacili kaucji, którą ty wyłożyłeś. Nienawidzę się! – Nie mogła już dłużej wytrzymać. Zasłoniła twarz dłońmi i zaczęła szlochać.
– Najwyższy czas, żebyś dała upust swoim uczuciom. – Roarke szybko wziął Eve w ramiona i zaniósł do łóżka. – Lepiej się poczujesz. – Trzymał ją w objęciach i gładził po włosach. Rozpacz Eve zawsze przechodziła w prawdziwą burzę, uczuciowy kataklizm. Rzadko zdarzało jej się poprzestać na kilku uronionych w milczeniu łzach. Porucznik Dallas nie szła na łatwiznę.
– To nie pomaga – wykrztusiła.
– Wręcz przeciwnie. Może w ten sposób choć częściowo pozbędziesz się niesłusznego poczucia winy i dasz ujście cierpieniu. Jutro będziesz myślała trzeźwiej.
Wreszcie uspokoiła się nieco, pociągnęła nosem i poczuła potworny ból głowy.
– Muszę jeszcze dzisiaj popracować. Chcę wprowadzić do komputera parę nazwisk i sprawdzić prawdopodobieństwo kilku wersji wydarzeń.
Nie, pomyślał Roarke ze spokojem, nie zrobi tego.
– Odpocznij choć chwilę. Zjedz coś. – Zanim zdążyła zaprotestować, Roarke podszedł do auto-kucharza. – Nawet twój godny podziwu organizm potrzebuje paliwa. A poza tym chciałbym ci opowiedzieć pewną historię.
– Nie mogę tracić czasu.
– Ręczę, że nie będzie to czas stracony. Dam mu piętnaście minut, pomyślała Eve, kiedy jej nozdrza podrażnił jakiś cudowny zapach.
– Niech to będzie szybki posiłek i krótka opowieść, dobrze? – Przetarła zaczerwienione oczy, niepewna, czy odczuwa wstyd czy ulgę. – Przepraszam, że się rozkleiłam.
– W tym domu możesz się rozklejać do woli. – Podszedł do niej z parującym omletem i filiżanką. Następnie usiadł i popatrzył w jej zapuchnięte, zmęczone oczy. – Ubóstwiam cię.
Eve spłonęła rumieńcem. Tylko on mógł ją doprowadzić do takiego stanu.
– Próbujesz mnie rozproszyć. – Wzięła talerz i widelec. – Pochlebstwa zawsze tak na mnie działają. Język odmawia mi posłuszeństwa i nie wiem, co mam odpowiedzieć. – Spróbowała omletu. – Może powiem tak: jestem szczęśliwa, że spotkałam kogoś takiego jak ty.
– Ujdzie.
Podniosła filiżankę do ust, upiła łyk, po czym wykrzywiła usta.
– To nie jest kawa.
– Dla odmiany dałem ci herbatę. Domyślam się, że kofeina wychodzi ci uszami.
– Być może. – Jako że jajka smakowały cudownie, a Eve nie miała siły, by się spierać, wypiła kolejny łyk. – Jest całkiem dobra. Co chcesz mi opowiedzieć?
– Zawsze zastanawiałaś się, dlaczego ciągle trzymam przy sobie Summerseta, mimo że nie jest wobec ciebie… szczególnie życzliwy.
Prychnęła pogardliwie.
– Chcesz powiedzieć, że mnie nienawidzi. Cóż, to twoja sprawa.
– Nasza – poprawił ją.
– Tak czy inaczej, nie mam ochoty słuchać historii o nim.
– Prawdę mówiąc, jest to raczej opowieść o mnie i o pewnym wydarzeniu, która być może pozwoli ci lepiej zrozumieć to, co cię dręczy. – Popatrzył, jak Eve podnosi filiżankę do ust, i w myśli obliczył, że wystarczy mu czasu. – Kiedy byłem bardzo młody i wałęsałem się po ulicach Dublina, poznałem pewnego człowieka i jego córkę. Ta mała była złotowłosym aniołem, obdarzonym najpiękniejszym uśmiechem w niebie i na ziemi. Obydwoje parali się drobnymi oszustwami. Nic poważnego, ot, kantowali jakichś frajerów, żeby zarobić na życie. W tamtym czasie i ja tkwiłem w tej branży, ale lubiłem urozmaicenie, więc od czasu do czasu dla rozrywki okradałem ludzi i organizowałem gry hazardowe. Mój ojciec żył, kiedy poznałem Summerseta, który wtedy jeszcze tak się nie nazywał, i jego córkę, Marlenę.
– Czyli twój szanowny kamerdyner był oszustem – powiedziała Eve między jednym kęsem a drugim. – Zawsze wydawał mi się podejrzany.
– O, był mistrzem w swoim fachu. Wiele się od niego nauczyłem, ale mam nadzieję, że i on przejął ode mnie parę sztuczek. W każdym razie, pewnego dnia, po tym jak mój drogi tatuś ze szczególnym entuzjazmem przyłożył się do garbowania mi skóry, to właśnie Summerset odnalazł mnie, nieprzytomnego, w jakiejś alejce. Wziął mnie do swojego domu i zaopiekował się mną. Nie miał pieniędzy na lekarza, a ja nie miałem karty medycznej. Miałem za to połamane żebra, wstrząs mózgu i pogruchotane ramię.
– Przykro mi. – Ten obraz przywołał w jej pamięci inne, które zawsze sprawiały, że zasychało jej w ustach. – Życie jest do dupy.
– W moim przypadku takie właśnie było. Summerset okazał się człowiekiem o wielu umiejętnościach. Miał pewne przygotowanie medyczne, w swojej działalności często udawał lekarza. Nie posunąłbym się do stwierdzenia, że uratował mi życie; byłem młody, silny i przyzwyczajony do bólu, ale Summerset oszczędził mi niepotrzebnego cierpienia.
– Jesteś jego dłużnikiem. – Eve odstawiła pusty talerz. – Rozumiem. Nie ma sprawy.
– Nie, nie o to chodzi. Byłem jego dłużnikiem. Spłaciłem swój dług. Nieraz ja wyciągałem go z opresji. Po nieopłakiwanej śmierci mojego ojca zostaliśmy wspólnikami. Nie powiedziałbym, że mnie wychował; sam się o siebie troszczyłem, ale Summerset dał mi coś, co można by nazwać rodziną. Kochałem Marlenę.
– Jego córkę. – Musiała potrząsnąć głową, by się skupić. – Zapomniałam. Trudno wyobrazić sobie tego starego durnia w roli ojca. Gdzie ona jest teraz?
– Nie żyje. Miała czternaście lat, ja szesnaście. Mieszkaliśmy ze sobą przez prawie sześć lat. Jedno z moich hazardowych przedsięwzięć przynosiło niezłe zyski; zwróciło to uwagę pewnego niewielkiego, ale szczególnie brutalnego syndykatu. Ci ludzie uznali, że wkraczam na ich terytorium; ja zaś byłem przekonany, że wytyczam własne. Zaczęli mi grozić, jednak byłem na tyle arogancki, że ich zignorowałem. Raz czy dwa próbowali dostać mnie w swoje ręce, pewnie po to, żeby dać mi nauczkę, ale zawsze im się wymykałem. Poza tym zdobywałem coraz większe wpływy i prestiż. Zarabiałem spore pieniądze. Nasze oszczędności wystarczyły na kupno małego, całkiem przyzwoitego mieszkania. W którymś momencie Marlena zakochała się we mnie.
Zamilkł na chwilę i wbił wzrok w swoje dłonie, rozpamiętując z żalem przeszłość.
– Mnie bardzo na niej zależało, ale nie chciałem jej jako kochanki. Była piękna i wprost niewiarygodnie niewinna, mimo warunków, w jakich dorastała. Patrzyłem na nią tak, jak mężczyzna, bo wtedy już byłem mężczyzną, patrzy na doskonałe dzieło sztuki; z niemym zachwytem. Nie miałem żadnych nieprzyzwoitych myśli. Ona jednak inaczej zapatrywała się na te sprawy; pewnej nocy przyszła do mojego pokoju i chciała mi się oddać. Nie zrobiła tego bynajmniej wulgarnie; zachowywała się słodko, niewinnie, a ja poczułem się oburzony, wściekły i do głębi wstrząśnięty. Dlatego, że byłem mężczyzną i musiałem walczyć z pokusą.