Peabody nie odezwała się ani słowem. Widziała zdjęcia z miejsca zbrodni i mogła sobie wyobrazić, że wydarzenia rozegrały się tak, jak opisała to jej szefowa.
– Stoi nad nią, ciężko oddycha. – Z na wpół przymkniętymi oczami Eve próbowała przywołać obraz tajemniczej postaci. – Cały jest we krwi. Wszędzie unosi się jej zapach. Ale on nie wpada w panikę, nie może sobie na to pozwolić, trzyma nerwy na wodzy. Co może naprowadzić policję na jego trop? Rozmowa zarejestrowana na mini-łączu. Zabiera je więc i chowa do kieszeni. Jeśli jest cwany, a w tej chwili tylko spryt może go uratować, przeszukuje ubranie Pandory, sprawdza, czy nie miała przy sobie czegoś, co nie powinno wpaść w ręce policji. Wyciera swoje odciski palców na lasce, wyciera wszystko, czego mógł dotknąć.
Eve miała to wszystko przed oczami niczym stary film, przymglony, pełen cieni: morderca – mężczyzna czy kobieta – pospiesznie usuwa ślady, przechodzi ponad ciałem, starannie omija kałuże krwi.
– Trzeba się spieszyć. W każdej chwili ktoś może przyjść. Ale on, nasz zabójca, musi być skrupulatny. Już zatarł po sobie prawie wszystkie ślady. Nagle ktoś wchodzi do studia. To Mavis. Woła Leonarda, wbiega do pracowni, zauważa ciało i klęka przy nim. Morderca dostrzega w tym swoją szansę. Ogłusza Mavis, a potem zaciska jej palce na lasce, może nawet zadaje kilka ciosów nieżyjącej już ofierze. Następnie bierze Pandorę za rękę i drapie paznokciami twarz nieprzytomnej Mavis, rozrywa jej sukienkę. Wrzuca coś na siebie, pewnie jeden z ciuchów Leonarda, żeby ukryć zakrwawione ubranie.
Eve wyprostowała się i napotkała spojrzenie Peabody.
– Zupełnie jakby pani to wszystko widziała na własne oczy – mruknęła dziewczyna. – Chciałabym umieć to robić, tak wnikać w umysł zabójcy.
– To przyjdzie samo, jak obejrzysz jeszcze kilka miejsc zbrodni. O wiele trudniej jest potem wrócić do rzeczywistości. Gdzie, do diabła, jest ta szkatułka?
– Mogła zabrać je ze sobą.
– Nie sądzę. Gdzie klucz, Peabody? Ta szuflada jest zamknięta. Gdzie klucz?
Peabody w milczeniu wyjęła łącze i ściągnęła z głównej bazy danych listę przedmiotów znalezionych przy denatce.
– Wśród dowodów nie ma żadnego klucza.
– Czyli to zabójca go zabrał, nie? A potem wrócił tu, wziął szkatułkę i wszystko, co było mu potrzebne. Sprawdźmy dysk z systemu monitoringu.
– Czy ekipy śledcze już tego nie zrobiły?
– A po co? Przecież nie tu ją zamordowano. Kazano im tylko sprawdzić, o której wyszła. – Eve podeszła do monitora i odnalazła nagranie z interesującego ją przedziału czasowego. Patrzyła w skupieniu, jak Pandora wypada z budynku i znika w oddali. – Druga zero osiem. Dobra, zobaczmy, co z tego wyjdzie. Czas zgonu ustalony został na około trzeciej. Komputer, przewiń do trzeciej, a potem odtwarzaj na potrójnych obrotach. – Wbiła wzrok w zegar. – Zatrzymaj. Sukinsyn. Widzisz to, Peabody?
– Widzę. Zegar przeskoczył z czwartej zero trzy na czwartą trzydzieści pięć. Ktoś wyłączył kamerę. Musiał to zrobić przy użyciu pilota. Wiedział, co robi.
– Ktoś tak bardzo chciał tu wejść, żeby coś stąd zabrać, że nie zawahał się przed podjęciem takiego ryzyka. Bardzo ważna była dla niego ta szkatułka z nielegalnymi prochami. – Eve uśmiechnęła się ponuro. – Mam pewne przeczucie, Peabody. Chodźmy pomęczyć chłopaków z laboratorium.
9
– Czemu zawracasz mi głowę, Dałlas?
Okręcony białym kitlem główny laborant Dickie Berenski – nazywany pieszczotliwie Baranim Łbem przez tych, którzy go znali i szczerze nienawidzili – ślęczał nad kosmykiem włosów łonowych. Berenski był człowiekiem niezwykle pedantycznym i wszystkim potwornie działał na nerwy. Mimo że prowadził badania w ślimaczym tempie, jego osiągnięcia na sali sądowej były tak imponujące, że stał się ulubieńcem policji i sił bezpieczeństwa.
– Nie widzisz, ile mam roboty? Jezu. – Swoimi ruchliwymi, cienkimi palcami ustawił ostrość w mi-krogoglach. – Dziesięć zabójstw, sześć gwałtów, masa zgonów w podejrzanych okolicznościach i tyle włamań, że wolę o tym nie myśleć. Nie jestem pieprzonym robotem.
– Niewiele ci do tego brakuje – mruknęła Eve pod nosem. Nie lubiła przychodzić do laboratorium; drażnił ją antyseptyczny zapach unoszący się wokół i nieskazitelnie białe ściany. To pomieszczenie za bardzo przypominało szpital czy budzący w niej jeszcze większą odrazę oddział testów. Każdy policjant, który użył siły ze skutkiem śmiertelnym, musiał przejść specjalne testy. Nie było to przyjemne doświadczenie. – Słuchaj no, Dickie, miałeś mnóstwo czasu na analizę tej substancji.
– Taa, mnóstwo czasu. – Oczy Berenskiego, zasłonięte za goglami, były wielkie i wyłupiaste jak u sowy. – Wszyscy gliniarze w tym mieście uważają, że ich sprawy są najważniejsze. Zupełnie jakbyście oczekiwali, że rzucimy wszystko w cholerę, by spełnić wasze zachcianki. Wiesz, co się dzieje z ludźmi w taki upał, Dałlas? Dostają pierdolca, ot co. Wy ich tylko obezwładniacie, a ja z moimi pracownikami muszę przyjrzeć się każdemu włoskowi i tkance. To trwa.
Jego głos nabrał rozżalonego tonu, co jeszcze bardziej rozdrażniło Eve.
– Wydział zabójstw i ci od narkotyków ciągle mnie molestują o wyniki badań jakiegoś cholernego proszku. Przecież dałem wam wstępny raport.
– Potrzebne mi są ostateczne wyniki.
– Przecież ich nie urodzę. – Wydął mięsiste wargi, odwrócił się do ekranu i wbił wzrok w powiększony obraz włosa. – Muszę skończyć analizę DNA. Eve wiedziała, jak sobie z nim poradzić. Nie była z tego zadowolona, ale znała niezawodny sposób.
– Mam dwa bilety na jutrzejszy mecz Jankesów z Red Sox.
Jego palce poruszyły się powoli na klawiaturze.
– Dobre miejsca?
– Przy trzeciej bazie.
Dickie uniósł gogle i rozejrzał się po sali. Jego podwładni pracowali pilnie przy swoich stanowiskach.
– Może znajdę coś dla ciebie. – Odepchnął się nogą od biurka i podjechał na fotelu do następnego stanowiska. Ostrożnie włączył komputer i otworzył pożądany plik. Nerwowo bębniąc palcami w stół, przesunął wzrokiem po ekranie. -1 tu właśnie mamy problem, widzisz? Chodzi o ten składnik.
Eve widziała na ekranie tylko kolorowe plamy i nieznane jej symbole, ale na wszelki wypadek mruknęła coś potakująco. Pewnie to ten sam związek, którego nawet sprzęt Roarke'a nie był w stanie zidentyfikować, pomyślała.
– To czerwone?
– Nie, nie, nie, to najzwyklejsza w świecie amfetamina. Zawiera ją Zeus, Bzyk, Śmieszek. Jej łagodniejszą pochodną można dostać w każdej aptece, bez recepty. Mówię o tym związku. – Stuknął palcem w zielony zawijas.
– Co to jest?
– Sam chciałbym wiedzieć. Widzę to pierwszy raz w życiu. Komputer nie potrafi tego zidentyfikować. Domyślam się, że to coś pozaziemskiego.
– To oznaczałoby, że gra toczy się o dużą stawkę. Za próbę przemytu nieznanych substancji z obcych planet można dostać dwadzieścia lat więzienia o zaostrzonym rygorze. Wiesz, jak to coś działa?
– Pracuję nad tym. Wygląda na to, że ma podobne właściwości i skład chemiczny jak lek przeciwko starzeniu się. W każdym razie robi sieczkę z wolnych rodników. Ale w połączeniu z innymi związkami, występującymi w tym proszku, wywołuje nieprzyjemne skutki uboczne. Opisałem większość z nich w raporcie. Wzmożony popęd seksualny, który sam w sobie nie jest niczym złym, ale zaraz po nim następują gwałtowne zmiany nastroju. A także zwiększona siła fizyczna połączona z utratą panowania nad sobą. To gówno naprawdę szaleje w układzie nerwowym. Przez pewien czas człowiek czuje się wspaniale, niczym nieśmiertelny, chce się pieprzyć jak królik, bez względu na to, czy upatrzony partner ma na to ochotę czy nie. Kiedy jednak działanie środka ustaje, wpadasz w depresję i żeby wygrzebać się z dołka, przyjmujesz następną dawkę. I tak w kółko, wzlatujesz pod niebiosa i opadasz na dno, aż wreszcie układ nerwowy dostaje świra. A potem umierasz.