Okolica nie należała do uroczych. Domy ozdobione krzykliwymi graffiti miały powybijane szyby i były osłonięte poszarpanymi płachtami, za pomocą których znakowano budynki przeznaczone do wyburzenia. Mimo to wciąż mieszkali w nich ludzie, przyczajeni w obskurnych pokojach, kryjący się przed patrolami, naćpani tym, co dawało im największego kopa.
Na całym świecie mnóstwo jest takich dzielnic, rozmyślał Roarke, stojąc w bladym świetle słońca za policyjnym ogrodzeniem. On sam spędził dzieciństwo w jednej z nich, znajdującej się wiele tysięcy kilometrów od Nowego Jorku, po drugiej stronie Atlantyku.
Rozumiał reguły rządzące życiem mieszkających tu ludzi, dławiące ich poczucie beznadziejności oraz przemoc, z którą stykali się na co dzień, a której efekty Eve właśnie oglądała.
I kiedy patrzył na nią, stojąc pośród wyrzutków społecznych, rozespanych prostytutek i znudzonych gapiów, uświadomił sobie, że ją również rozumie.
Ruchy Eve były szybkie, zdecydowane, a jej twarz wydawała się pozbawiona wszelkich uczuć, ale w oczach, badających szczątki tego, co kiedyś było człowiekiem, krył się autentyczny żal. Roarke widz" w niej silną, zdolną i hardą kobietę. Nauczyła się: ze swoimi ranami. Nie potrzebowała go po to, by jej uleczyć, ale by mogła pogodzić się z ich istnieniem.
– Nieczęsto można cię spotkać w takiej okolicy;! Roarke.
Roarke odwrócił wzrok i ujrzał Feeneya.
– Bywałem w gorszych.
– Jak my wszyscy. – Kapitan westchnął i wyją z kieszeni słodką bułkę zawiniętą w papier. – Mas ochotę coś przekąsić?
– Nie, dzięki.
Feeney połknął bułkę w trzech kęsach.
– Lepiej zobaczmy, co ta mała knuje. – Przeszedł na drugą stronę ogrodzenia, klepiąc się po przyczepionej do piersi odznace, by uspokoić znerwicowanych policjantów pilnujących miejsca zbrodni.
– Dobrze, że media jeszcze tu nie dotarły
– mruknął.
Eve podniosła na niego oczy.
– Nikogo nie obchodzi kolejne zabójstwo w tej dzielnicy. Przynajmniej dopóki nie wyjdzie na jaw, w jaki sposób zginęła ofiara. – Jej dłonie były uwalane krwią. – Masz zdjęcia? – Kiedy fotograf skinął głową, Eve wsunęła ręce pod ciało. – Przewrócimy go na plecy, Feeney.
Ofiara leżała twarzą do ziemi; z widocznej w potylicy dziury wielkości pięści wypłynęły krew i mózg. Od drugiej strony nieboszczyk nie wyglądał ani trochę korzystniej.
– Nie miał przy sobie żadnych dokumentów
– oznajmiła Eve. – Peabody jest w sąsiednim budynku i wypytuje mieszkańców, czy znali tego faceta albo cokolwiek widzieli.
Feeney przeniósł wzrok na tylną ścianę domu i jego oczom ukazały się dwa brudne, zakratowane okna. Następnie rozejrzał się po betonowym dziedzińcu, na którym znaleziono ciało. Znajdowały się tu urządzenie do recyklingu, zresztą zepsute, worek ze śmieciami, jakieś odpadki, zardzewiały metal.
– Nieciekawy pejzaż – skwitował. – Wiadomo już, kim był denat?
– Zdjęłam mu odciski, jeden z policjantów poszedł je sprawdzić. Znaleźliśmy już narzędzie zbrodni. Żelazna rurka, wrzucona pod urządzenie do recyklingu. – Mrużąc oczy, obejrzała ciało. – Po zabójstwach Boomera i Hetty Moppett morderca zabrał narzędzie zbrodni ze sobą. W mieszkaniu Leonarda pozostawił je z wiadomych powodów. A teraz igra z nami, Feeney. Schował narzędzie zbrodni w takim miejscu, że znalazłaby je ślepa ropucha. Co o tym sądzisz? – Wsunęła palec pod szeroką szelkę w jaskrawym różowym kolorze.
Feeney mruknął coś pod nosem. Nieboszczyk był wystrojony według najnowszej mody. Szorty w barwach tęczy, sięgające kolan, mieniąca się koszula, drogie, ozdobione paciorkami sandały.
– Miał dość pieniędzy, by tracić je na niegu-stowne ubrania. – Feeney powtórnie ogarnął spojrzeniem budynek. – Jeśli tu mieszkał, nie inwestował w nieruchomości.
– Był handlarzem narkotyków – uznała Eve. – Średniego szczebla. Tu mieszkał, bo tu prowadził interesy. – Podniosła się, wycierając zakrwawione dłonie w dżinsy. Podszedł do niej umundurowany policjant.
– Udało nam się zidentyfikować denata na podstawie odcisków palców, pani porucznik. To Lamont Ro vel Karaluch. Ma bogatą przeszłość. Głównie narkotyki. Posiadanie, produkcja z zamiarem sprzedaży, kilka napadów.
– Ktoś korzystał z jego usług? Czy był czyimś szpiclem?
– W aktach nie ma nic na ten temat.
Eve zerknęła na Feeneya, który mruknął coś cicho na znak, że zrozumiał jej niemą prośbę. Postara się zdobyć tę informację.
– Dobra, zapakujmy go do worka i przewieźmy j do kostnicy. Chcę jak najszybciej dostać raport tok- j sykologiczny. Wpuśćcie tu ekipę śledczą. – Eve jesz- j cze raz rozejrzała się po miejscu zbrodni. Jej spój-J rżenie padło na Roarke'a. – Podwieziesz mnie,] Feeney?
– Jasne.
– Zaraz wracam. – Podeszła do Roarke'a, stojącego za barykadą. – Wydawało mi się, że wybierałeś się do biura.
– Bo tak właśnie jest. Skończyłaś już?
– Zostało mi jeszcze parę rzeczy do zrobienia. Feeney mnie podwiezie.
– To ten sam zabójca, prawda?
Zaczęła mu tłumaczyć, że to sprawa policji, po czym wzruszyła ramionami. Jeszcze godzina i media tak czy inaczej dostaną tę wiadomość w swoje zachłanne łapy.
– Całkiem prawdopodobne, zważywszy, że z twarzy denata została galareta. Muszę…
Wtedy do jej uszu dobiegł krzyk. Długie, przeciągłe wycie, którym można by wiercić dziury w stali. Z budynku wypadła kobieta ubrana w czerwone majtki i nic poza tym. Staranowała dwóch policjantów sączących kawę, po czym rzuciła się w stronę tego, co zostało z Karalucha.
– Tylko tego jeszcze brakowało – mruknęła Eve i pobiegła, usiłując przeciąć drogę rozpędzonej kobiecie. Niecały metr od ciała skoczyła na nią i razem wylądowały na twardym betonowym podłożu.
– To mój facet. – Kobieta rzucała się jak stukilogramowa ryba w sieci, bijąc Eve wielkimi dłońmi. – To mój facet, ty suko.
W interesie porządku publicznego, dla dobra śledztwa, a zarazem w obronie własnej, Eve z całej siły rąbnęła napastniczkę pięścią w tłustą szczękę.
– Pani porucznik. Wszystko w porządku? – Umundurowani policjanci pomogli Eve się podnieść. – Jezu, wyskoczyła znikąd. Przepraszamy…
– Przepraszacie? – Eve wyrwała im się z rąk i przeszyła ich wściekłym spojrzeniem. – Przepraszacie? Wy bezmózgie dupki! Jeszcze dwie sekundy i zatarłaby wszystkie ślady. Kiedy następnym razem trafi się wam zadanie trudniejsze od kierowania ruchem, nie stójcie jak bałwany. A teraz wezwijcie lekarza, niech rzuci okiem na tę kretynkę. Potem znajdźcie jej jakieś ciuchy i zawieźcie ją na komendę. Dacie sobie z tym radę?
Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i kuśtykając, podeszła do Roarke'a. Dżinsy miała porwane, jej krew mieszała się z krwią nieboszczyka, a oczy wciąż rzucały gniewne iskry.
– Z czego się tak cieszysz? – burknęła ze złością.
– Zawsze uwielbiam patrzeć na ciebie przy pracy. – Nagle wziął twarz Eve w obie ręce i wpił się w jej usta pocałunkiem tak gwałtownym, że aż nogi się pod nią ugięły. – Sama chciałaś, żebym się nie hamował – powiedział, gdy spojrzała na niego zdumionym wzrokiem. – Niech lekarz obejrzy i ciebie.
Po kilku godzinach została wezwana do gabinetu Whitneya. Wybrała się tam razem z Peabody.
– Przepraszam cię, Dallas. Powinnam ją była zatrzymać.
– Jezu, Peabody, daj sobie spokój. Byłaś w innej części budynku.
– Powinnam liczyć się z tym, że któryś z mieszkańców powie jej, co się stało.
– Tak, każdemu z nas przydałaby się magiczna kula. Słuchaj, ten babsztyl nabił mi tylko kilka guzów, to dla mnie normalka. Casto już przyszedł?
– Jest w terenie.
– Nadal masz na niego chrapkę? Usta Peabody drgnęły.
– Ostatnią noc spędziliśmy razem. Mieliśmy tylko zjeść kolację, ale na tym się nie skończyło. Słowo daję, nie spałam tak dobrze od dzieciństwa. Nie wiedziałam, że seks działa tak kojąco.
– Trzeba było mnie zapytać.
– W każdym razie, zaraz po tym, kiedy dostałam wiadomość o znalezieniu ciała, ktoś zadzwonił do Casto. Domyślam się, że on zna ofiarę, może będzie w stanie nam pomóc.