Tatiana Tołstoj
Kyś
Przełożył Jerzy Czech
Wrocław 2012
A
Benedikt włożył walonki, potupał, żeby się ładnie ułożyły na nogach, sprawdził zasuwkę pieca, strząsnął na podłogę okruszyny chleba — dla myszy; okno zatkał szmatką, żeby w chacie nie wychłodło, wyszedł na ganek i wciągnął w nozdrza mroźne, czyste powietrze. Oj, jak dobrze! Nocna zamieć się uspokoiła, śnieg leży biały i solidny, niebo sinieje, wysokie klosny stoją, ani się zachwieją. Tylko czarne zające przeskakują z wierzchołka na wierzchołek. Benedikt stał tak przez chwilę, zadarł do góry płową brodę, i mrużący oczy, patrzył na zające. Warto by parę utłuc na nową czapkę, ale kamienia nie ma.
No i mięska by się zdało podjeść. Bo to cięgiem tylko myszy i myszy; dawno już się przejadły.
Kiedy się mięso czarnego zająca wymoczy jak należy, uwarzy w siedmiu wodach, a jeszcze posuszy na słońcu przez tydzień czy dwa i podusi w piecu, to nie będzie trujące.
Ma się rozumieć, jeśli się trafi samiczka. Bo jeśli samiec, to możesz gotować, ile chcesz — cięgiem będzie taki sam. Kiedyś tego ludzie nie wiedzieli, jedli z głodu i samce. A teraz się zmiarkowali: kto samca zje, temu na całe życie w piersiach zostaną chrypy i bulgoty. Nogi od tego usychają. A jeszcze z uszu wyrastają włosy: czarne, grube, i brzydki zapach od nich idzie.
Benedikt westchnął: czas do roboty; zapiął siermięgę, zawarł drzwi chaty drewnianą belką i jeszcze podparł kijem. Ukraść z chaty nie ma czego, ale już tak się przyzwyczaił. I mateczka nieboszczka zawsze tak robiła. W dawnych czasach, przed Wybuchem — opowiadała — ludzie wszystkie drzwi zamykali. Od matki nauczyli się sąsiedzi i tak się przyjęło. Teraz cała ich osada podpierała drzwi kijem. Może to zresztą i swywola.
Na siedmiu wzgórzach położony jest Fiodoro-Kuźmiczów, gródek nasz kochany. Benedikt szedł, poskrzypując świeżym śniegiem, napawając się lutowym słońcem, radując znajomymi uliczkami. Tam i sam rzędy czarnych chat — za wysokimi płotami, za tarcicowymi wrotami.
Na drągach kamienne garnce schną abo drewniane dzbany; czyj domek wyższy, ten i dzbany ma lepsze, a niektóry i całą beczkę na drąg wsadzi, żeby w oczy kłuła: patrzcie, ludkowie, jak bogato sobie żyję! Taki nie drałuje pieszo do roboty, ale sańmi jeździ, wymachuje knutem. A do sań wygenerat jest zaprzężony, biegnie, walonkami tupie; blady, zmydlony, język na wierzch wywalił. Dopędzi do Chaty Pracy i stanie jak wkopany w ziemię wszystkimi czterema nogami, i tylko kosmatymi bokami robi: chy, chy, chy, chy.
Jak toto oczami przewraca, oj, jak przewraca… I zęby szczerzy. Rozgląda się…
A niech diabeł porwie tych wygeneratów! Lepiej się od nich trzymać z daleka. Straszni są i nie wiadomo, czy to ludzie, czy nie: gęba niby ludzka, ale tułów pokryty sierścią i biegają na czworakach. A na każdej nodze mają po walonku. Powiadają, że ci wygeneraci żyli nawet przed Wybuchem. Kto wie, może i tak.
Mrozik teraz, para bucha z ust i cała broda szronem się pokryła. A przecie jak błogo! Chaty stoją mocne, czarne. Wzdłuż płotów zaspy wysokie, a do każdych drzwi wydeptana ścieżynka. Białe wzgórza gładko zbiegają w dół i gładko się wznoszą, falują. Po zaśnieżonych stokach ślizgają się sanie, za saniami niebieskie cienie, śnieg mieni się wszystkimi barwami, a za wzgórzami wstaje słonko i na modrym niebie też igra tęczowym światłem. Jak oczy zmrużysz, to od słońca promienie idą koliskami, a jak się puszysty śnieg naciśnie walonkiem — to się zaiskrzy, jakoby dojrzałe świetlaki zadrżały.
Benedikt pomyślał o świetlakach, wspomniał mateczkę i westchnął: przez te właśnie świetlaki pomarła, bidaczka. Bo fałszywe były.
Na siedmiu wzgórzach leży gród Fiodoro-Kuźmiczów, a wokół grodu pola nieogarnione, ziemie niepoznane. Na północy lasy nieprzebyte, od wichru połamane, gałęzie w nich się posplatały i nie dają przejść, kłujące krzaki czepiają się portek, a konary czapkę ci z głowy zerwą. Starzy ludzie powiadają, że w onych lasach mieszka kyś. Siedzi na ciemnych gałęziach i krzyczy tak dziko i żałośnie: kyyyyś, kyyyyś! A zobaczyć go nie można. Ot, pójdzie człek do lasu, a kyś mu z tyłu na plecy: hop! I kark zębami: turach! Najważniejszą żyłkę wymaca pazurem i przetnie, a wtedy cały rozum z człeka wyleci. Wróci taki z powrotem i już nie ten sam, i oczy nie te same. Idzie, drogi nie baczący, jako to bywa, kiedy na ten przykład ludzie we śnie chodzą, do miesiąca wyciągają ręce i palcami ruszają; niby śpią, a chodzą. No to złapią takiego i prowadzą do chaty. A niekiedy dla śmiechu podstawią mu pustą miskę, łychę wetkną do ręki: jedz, mówią, a on jakoby i je, z pustej miski czerpie, do ust niesie i gębą rusza, a potym jakoby chlebem miskę wycierał, a chleba w ręku nie ma. Rodzina, rzecz jasna, ze śmiechu się dusi. Sam nic zrobić, nawet wypaskudzić się nie umie; za każdym razem na nowo trzeba mu pokazywać. No, jeśli żona czy tam matka go pożałuje, to ze sobą do plugawej komórki wiedzie; a jeśli doglądać go nie ma komu, to już jakoby umarł: pękł bąbelek i nie masz go.
Tak to kyś ludziom robi.
Na zachód też lepiej nie chodzić. Chociaż tam nawet droga jest: niepozorna niby ta ścieżynka. Idziesz, idziesz, już i miasteczko z oczu znikło, od pól słodkim wiaterkiem powiało; wszystko pięknie-ładnie. No i nagle, powiadają ludzie, stajesz. Stoisz. I myślisz sobie: a dokąd to się wybieram? Czego mi tam potrzeba? Czegóż to niby nie widziałem? Abo tam lepiej będzie? I nagle tak człek samego siebie pożałuje! Myśli: zostawiłem swoją chatę, gospodyni w niej może płacze, spod ręki w dal popatruje. Po podwórzu kury biegają, ani chybi też się stęskniły. W piecu napalone, wyrko miękkie, myszy się szwendają… I jakoby robach serce toczył a toczył… No to plunie człek i nazad się wróci. A bywa, że i pobiegnie. A już jak z daleka zobaczy swoje garnce na płocie, to mu aże ślozy z oczu popłyną. Jej Bogu, toć na arszyn bryzgają! Niech tak skonam!
Na południe nie można. Przecie tam są Czeczeńcy. Najpierw cięgiem stepy, stepy — aże oczy człek wypatrzy — a za stepami Czeczeńcy. Pośrodku grodu stoi wieża strażnicza z czterema oknami, i przez wszystkie cztery okna patrzą strażnicy. Wypatrują Czeczeńców. Może nie tyle, rozumie się, wypatrują, ile błotną rdzę kurzą i grają w patyczki. Ściśnie któryś w pięści cztery patyczki: trzy długie, jeden krótki. Kto wyciągnie krótki — tego prztykną w nos. Ale zdarza się, że i przez okienko popatrzą. Jak zobaczą Czeczeńców, to mają krzyczeć: „Czeczeńcy! Czeczeńcy!”, a wtedy ludzie zbiegną się ze wszystkich osad, kijmi w garnce zaczną tłuc, Czeczeńców straszyć. To w końcu ich przepłoszą.
Raz dwoje takich podeszło z południa pod gród, staruszek i staruszka. My dalej tłuc w garnce, tupać, krzyczeć, a Czeczeńcom nic to, tylko głowami kręcą. No, a my — który śmielszy był — wyszliśmy im naprzeciw z uchwytami, wrzecionami, co tam kto miał. Jacy to, znaczy się, ludzie i czego chcą.
— My, ludkowie kochani, z południa. Drugi tydzień idziemy i całkiem już nie czujemy nóg. Przyszliśmy handlować rzemykami, może macie jaki towar.
A jaki tam u nas towar. Myszy jemy i tyle. „Myszy — nasza ostoja”, tak uczy Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego. Ale ludzie u nas litościwi, zebrali po chatach, co mieli, powymieniali na rzemyki i odprawili tamtych z Bogiem. Potym wiele o nich gadano. Wszyscy wspominali, jak wyglądali, co za bajki prawili i po co do nas przyszli.
No, wyglądali całkiem jako my, zwyczajnie: staruszek siwy, w łapciach, staruszka miała chustkę, modre oczy i różki na głowie. A bajki powiadali długie i smętne; choć Benedikt mały był wtedy i głupi, to uszu dobrze nadstawiał.