A myśmy tam ludzie prości, na podłogę brzuchem legniemy, pętliczkę do dziury wpuścimy i nuże potrząsać. Mysza to stwór głupi, ciekawi ją, co to tam za pętliczka się majta? No to wsunie łepek do pętli, a my ciach! I ją wyciągamy.
A że Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, naukową rzecz dla nas wymyślił, tedy ona u ludzi też stoi, ale bez pożytku. Do tej myszołapki, żeby działała, trzeba włożyć coś spożywczego, bo inaczej mysza się nie zaciekawi i do niej nie zajrzy. Za to złodzieje ciekawi są bardzo. Jak ty z domu precz wyjdziesz, to złodziej się wywie, że masz jadło rozłożone, i do ciebie zaglądnie. Obrobi i nawet nie powie dziękuję.
Złodzieje już tacy są, że wszystko biorą. Mięso, wermiszel, orzech, chlebiodę, grzybale, jeśli kto ma zapas — wszystko. Tylko rdzy nie biorą. Bo jej wszędzie pełno. To już by musiał straszny nierób być, żeby rdzy na zapas sobie nie nazrywać. Ale jak już bardzo dobra, gęsta, suszona — to wtedy owszem. Biorą i rdzę.
Złodzieja też trzeba zrozumieć. Idzie taki po osadzie i widzi: drzwi kijem podparte. Gospodarzy nie masz w domu. Ich nie masz, a w chacie może jest mięso zajęcze. Co?! Może tak być? Być nawet bardzo może!
Może chłop chytry taki i zająca utłukł kamieniem, a może wymienił u sąsiadów na jajca abo skrzypy? A może mu się udało i talun na zająca dostał?! Myśl taka zapada złodziejowi w głowę. Jeśli przejdzie mimo chaty, to nigdy się nie dowie! No i jak tu nie wejść? Wejdzie, rozejrzy się. Jeśli to prawda, jeśli jest mięso, to weźmie, a jeśli nie, to zły będzie, że się omylił, i weźmie to, co jest, choćby i te robachy. A jak już coś weźmie, to kto go dalej powstrzyma? Oj, myśli sobie, tak czy owak chata okradziona, niech już idzie jedno do drugiego — i dalej wymiatać wszystko do czysta.
Ale u Benedikta nie ma czego kraść. Zapasów nie trzyma — co złapie, to zje. Tyle że rdzy ma pełną komórkę.
Rdza to dobra rzecz. Bo do wszystkiego się nada. Pali się ją i pije, i atrament z niej warzy, i nitki barwi, jeśli kto ma ochotę płótno wyszywać. Piwo z niej dobre, osobliwie kiedy mróz na dworze. Dom też ocieplać można, między bierwiona do szczelin utykać. A niektóry i dach próbował kryć rdzą, ale nie dało rady. Kłębki są krągłe, sztywne, przeto zlatują. Na dach pasuje słoma. Jak kto bogatszy, to deski tarcicowe.
Rdzę zbiera się na trzęsawisku. Kiedy dzień jest od roboty wolny, to wszyscy skoro świt łapią kobiałki i każdy idzie w swoją stronę. Benedikt przyuważył jedno dobre miejsce. Tam Nikita Iwanycz postawił słup: „Pierścień Sadowy”. Żadnego, ma się rozumieć, pierścienia nie ma, tylko chaty stoją w rzędach. Tam już gród się kończy. A zaraz za chatami jest trzęsawisko, całe rdzą pokryte. Rwij, ile chcesz. Tam nawet miejscowi cię nie pogonią. Insi by pobili, że do nich chodzisz, a ci nie. Idziesz, pospieszasz raniutko, zimą świt mętny, czerwony, chłodem od niego ciągnie.
I poranka chłód rozkoszny Do sadu przenika
— napisał Fiodor Kuźmicz.
Sadów u nas, rzecz jasna, też nie ma, chyba że u jakiego baszy, ale że chłód, to prawda. Przenika. Walonki się przetarły, noga śnieg czuje. Biegniesz żwawo przez Plugawy Mostek do góry, na górkę, potym znowu w dół, mimo pekińczyckiej osady. Jak Pekińczyk się wychyli, to ciśniesz weń dla uciechy kamieniem, jakoby na rozgrzewkę, i dalej biegniesz. A dlaczego ciśniesz? A dlatego że te Pekińczyki mówią nie po naszemu: mał, mał, mał i mał, mał, mał. Ot, i cała ichnia mowa, nic człowiek nie zrozumie. Dlaczego tak mówią, czemu nie po naszemu gadają — kto ich tam wie. Może na złość. A może przyzwyczajenie takie paskudne mają, to też się zdarza.
Po prawdzie, to sami sobie szkodzą. Co oni tam po pekińczycku mogą powiedzieć? Po naszemu jakże łacniej: usiądziesz i gadasz, nie spieszący się: tak to a tak, nie owak, jeno tak; i tamto, i siamto, i już. Wszystko wiadomo.
A tamci nie. Uparli się i koniec. No, ale powiadają niektórzy, że im po prostu nosy przeszkadzają. Że niby radzi by usiąść i po naszemu zagadać, ale nie mogą, bo nosy. Nosy mają do podłogi, nic tylko się śmiać. Taki u nich Effekt.
Nasi, jak czasem nie mają co robić, to zbierają się wieczorem pod pekińczycką osadą, na płotach wiszą, kręcą głowami i się śmieją. „Ej — wołają — Pekińczyki! Czegoście tak nosy pozwieszali, co to — łapcie będziecie wąchać? A my wam smarki poodrywamy…!”. Tamci zaczynają biegać, rozeźleni tacy, aże śmiech bierze, zamykają okiennice, dzieci zapędzają do domu i cięgiem — mał, mał, mał! A jak celnie ciśniesz kamieniem i w łeb takiego trafisz, a tamten — ajjjj! I za guza nie rękami, ale nosem się łapie… No to już uciechy tyle, że nasze chłopaki z płotów spadają.
A Iwan Wołowicz, ten, co ma chatkę nad Zaświnionym Stawem, to tak lubi one krotochwile, że kamienie zbiera na zapas: nakopie w swoim ogrodzie i składa do beczek. Chłopaki, jeśli do osady się zbiorą, nijak mimo niego nie przejdą; on już to wie, przez okienko popatruje. Stójcie, chłopaki, weźcie mnie, bo sam nie dojdę.
Effekty u Iwana Wołowicza są już bardzo mocne. Głowa, ręce, ramiona — wszystko to takie tęgie, zgrabne, potężne, jak to mówią: przez trzy dni nie obesrasz; a spod pach od razu stopy, a pośrodku — wymię. To Nikita Iwanycz powiedział „wymię”, bo my takiego słowa nie znamy i na nic nam ono, zresztą w książkach go nie ma, a po naszemu to cyc.
No pewnie, że czasem zdarzy się i konfuzyja. Kiedy raz nasi zebrali się, żeby drażnić Pekińczyków, wzięli (ci, co na chodzie) Iwana Wołowicza na plecy, tamten nabrał pełne dwie czapki kamyków i dalej śpiewać — a przecie stare piosnki śpiewa bardzo ślicznie, nieraz jak zacznie: „Dunu, dunu, dana, dana, wali Dunia w łeb Iwana!”. I ramionami rusza, i oczami przewraca, błyska zębiskami białymi — taki z niego zuch!
Śpiewa, a Pekińczycy już posłyszeli, okna-drzwi pozamykali, pochowali się, jednego tylko starego zostawili na dworze. No jasne, że temu to dostało się od chłopaków za całą resztę. Ale ten stary, paskuda, wściekł się i nosem, całkiem jak ręką, łaps za kamuch! I gwizdnął Iwana w to wymię. A ten bams! I leży. Chłopaki nasze też się rozeźlili: co to, naszych biją? I pół osady Pekińczykom rozpirzyli.
No, ale to wszystko przeważnie w święto, kiedy nastrojenie jest dobre, a w dzień powszedni pełno spraw, nasi do roboty państwowej chodzą, potym zupę warzą abo rdzę kurzą, a Pekińczyki plotą torebki z mysich ogonów, kobiałki, a takie zmyślne, misterne, że potym je mieniają na targowicy. A już więcej do niczego te Pekińczyki się nie nadają.
No więc przebiegnie się mimo ichniej osady, rzuci czym abo nie rzuci — i na trzęsawisko. Przez tydzień podrosła rdza świeża, czerwonawa abo jakoby z dodatkiem zieloności. Dobrze się ją pali. A stara jest bardziej bura, tę częściej na farbę abo na piwo biorą. Weźmiesz do suchego listka rdzy drobnej nasypiesz, skręcisz samoskręta, do chaty jakiej zastukasz, ludzi poprosisz o ogień.