Jeśli z miejsca nie dadzą po łbie, to może trochę poburczą i dadzą; znaczy się, ognia. Idziesz, wypuszczasz dym i jakoby cieplej ci się zrobiło, i już jakobyś nie był sam; nawet u ludków, których spotykasz po drodze, ryła już nie takie jako u bestyj.
ŻE
Benedikt ma zmienny charakter, sam już dobrze o tym wie. Dzień do dnia jest niepodobny. Niekiedy od rana taka żwawość w człeka wstąpi niezwyczajna, że każda żyłka się napręża, eeech! Pół świata, człek sobie myśli, przewrócę. Rękami pracować nachodzi go ochota. Szuka tedy sobie zajęcia: rąbać abo ciosać, abo coś w domu naprawić, zmajstrować siekierę abo dzban, może wiadro wydłubać. Raz to tuzin tarcic na dach ostruga. Naprawdę! Jej Bogu, tuzin! No, może nie tuzin, ale ze trzy sztuki. To i tak dużo. I śpiewać ma chęć. Głośno. To znowu płaksiwość go najdzie. Przeważnie pod wieczór. Osobliwie jesienią, a już zimą to prawie każdego dnia. Ale i latem się zdarza.
Ot, wieczorem, kiedy słońce zacznie zachodzić — za pola fałdziste, za góry wysokie, za lasy dalekie, gdzie nikt nie bywał, kiedy cienie długie położą się i jakoby cisza podeszła — wtedy to się zdarza. Siedzi się to na ganeczku, rdzę kurzy, z sąsiadami kłóci. Meszki w powietrzu się kręcą. Zda się, że ucichły wszystkie ptaki, wszystkie leśne straszydła. Jakoby kto przeszedł i palicem pogroził. A potym znowu wszystko razem zacznie, ale już inszymi głosami, nocnymi. Z dąbrowy słyszy się szelesty, gulgoty, cmoki, a kiedy niekiedy coś gwizdoli abo mamle paskudnie.
Sąsiedzi mówią:
— To rusałka, jop jej mać.
A insi:
— E tam, akurat. To drzewianica, gniazdo tu ma.
Wtedy jakieś głupie babsko zacznie się sprzeczać:
— Może to ślepowron?
Wszyscy się na nią rzucą:
— Ej, głupiaś!!! „Ślepowron”! Ślepowron głosu nie ma, bo to przecie ślepowron!
Głupia baba znowu palnie:
— Może on i ślepy, ale głos ma krzepki. Toć słyszę, nie głucham przecie.
Wszyscy:
— On, choć ślepy, to lepiej widzi niż ty! Co mu trzeba, to widzi! Całą siłę ma w pazurach! A nie w głosie!
Gospodarz, mąż onej baby, uwagę jej robi:
— Dobra, babo, pogadałaś — i idź sobie. Uwarz tam czego. Dużo rozprawiasz ostatnimi czasy.
Niby wszystko jak zawsze: gadają, myśli wyrażają rozmaite, o przyrodę się turbują. A Benediktowi nagle tak tęskno się robi! Jakoby go tam w środeczku zgaga paliła, a wokół tego paliwa — dookoła — zimno jakoweś chyciło. I w plecach też jakieś niezadowolnienie. Za uszami lepkość. A w gębie gorzkość.
Czasem komuś się poskarżysz, to ci odpowiedzą:
— To kyś na plecy ci popatruje.
Nie. Nieprawda. Niepodobna. To w wątpiach coś się wywraca, a może to, jak mawia Nikita Iwanycz, CHWILOZOFIA.
Patrzysz na ludzi — na chłopów, na baby — jakobyś ich pierwszy raz widział, jakobyś inszego urodu był abo dopiero co z lasu wyszedł, abo na wywrót, wszedł do lasu. I wszystko ci osobliwe się zdaje, smutne i osobliwe. Ot, myślisz sobie, baba: i po cóż to jest taka baba? Poliki ma, brzucho, oczami mryga, gada coś do siebie. Głową kręci, gębą kłapie, a we środku co ma? Mięsa moc, ćmę kości skrzypiących, kiszek obfitość, a więcej nie ma nic. To się śmieje, to stracha, to brwi nasępi — a czy naprawdę ma jakie czucie? Myślenie? A nuż ona tylko udaje babę, a w samej rzeczy jest wilkołak z błota? Jako ci, co po krzakach hukają, w starych liściach szeleszczą, skrzypią gałęźmi, a się nie pokażą? A co jeśli wstać, podejść i sprawdzić: palce rozstawić jako te rogi i w oka jej wetknąć? Co będzie? Pewnikiem prask! I leży.
No jasne, bez krzyku się nie obejdzie, chłopy ci po karku dadzą, nie zważający, że z ciebie państwowy skryba, ludzik urzędowy — rozwalą ci facjatę; a jeśli jaki mały basza uczyni dochodzenie — będą się zaklinać-przysięgać, że to tak zawsze było, że sina gęba to u ciebie zwyczajny Effekt, że rodzice twoi takie same gęby małocudne z przodu mieli, i babka też.
Ot, i dzisiaj pod wieczór, akuratnie w miejscu roboczym, nie wiedzieć z jakiej przyczyny Benedikta zaswędziały wątpia od CHWILOZOFII. Niewyraźnie, jako cień pod wodą, zaczęło go coś w sercu wiercić, nękać i przyzywać, a dokąd — sam nie wie. Na plecach jakoby dreszcz jaki i zebrało się Benediktowi na ślozy. I czy to złość go chyciła, czy może fruwać mu się zachciało. Abo ożenić. Ten kołaczyk z głowy nie chce wyjść, taka okropna historia. Jak on to cięgiem śpiewał a śpiewał… Toczył się a toczył… Że śmietanką zagnieciony, na okienku wystudzony… No i macie wystudzonego.
A Warwara Łukiniszna z tymi swoimi gadkami to też… „Konia” jej się zachciało. Taka niespokojna. Mało tam różnych rzeczy Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, w wierszach wypowie. Na to przecie są wiersze, żeby ich nie rozumieć ani w ząb. A że Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, głosami gada, no to już… Każdy w końcu tak gada. Ot, choćby Benedikt: od rana z domu szedł na słońcu, śniegiem poskrzypywał, wszelakie przyjemne myśli obracał w głowie, i za nic wszystko miał. A teraz, przed nocą, całkiem inszy się zrobił: słaby i strachliwy. I za oknem ciemność taka, że wyjść na ulicę to jakobyś gębę w walonek miał wsadzić, a przecie trzeba. I Oleńki nie masz, a bez niej w chacie jeszcze smutniej.
Uderzyli w kołatkę: kończyć pracę.
Ludkowie z miejsc się pozrywali, porzucali patyczki pisarskie, śliną świeczki gaszą, spieszą się, wkładają siermięgi, w drzwiach się przepychają. Szakal Demianycz, mały basza, obchodzi stoły, gotowe zwoje wrzuca do kosza, puste atramentnice wsadza do mieszka, a patyczki pisarskie obciera gałgankiem. Burczy, że rdzy siła psujemy, że patyczków dla nas nie nastarczy, ale w końcu po to jest baszą, żeby mendzić, ludzi trapić, a dana mu jest taka władza nad nami, bo to Kumbatant Lodowego Pobojowiska. A co za Pobojowisko, kiedy było i z kim Szakal Diemianycz bojował, i czy siła ludków utłukł maczugą abo kosturem — tego nie wiemy, nie chcemy wiedzieć i nawet jak nam powiedzą, to nie zapamiętamy.
Ot, i skończony dzionek. Zgasł i wypalił się, i noc zapadła nad grodem, i Oleńka-duszeńka rozpłynęła się gdzieś w krzywych uliczkach, jakoby wymyślona; i zjedzony już kołaczyk, przelotny druh Benedikta, a teraz on do domu pospieszać ma, brnąć przez te pagórki, przez zaspy, potykać się i padać, i śniegu do rękawa nabierać, i wyszukiwać ścieżynkę pośród zimy, i rozsuwać zimę rękami.
Bo przecie zima jaka jest? Co to takiego? To jest, kiedy wchodzisz do chaty z mrozu, walonkami tupiący, żeby strącić śnieg, otrząsasz i siermięgę, i zesztywniałą czapkę, walisz nią z rozmachem o futrynę; odwracasz głowę, przyciskasz się całym polikiem do pieca, do ciepła, do słabego ciągu z izby: nie wygasło aby? Co nie daj Boże. Rozchełstawszy siermięgę, słabniesz w cieple, jakobyś dzięki składał komu, i spiesznie, rozdawszy ogień, podkarmiwszy go suchą starą rdzą, trzaskami, polanami, ciągniesz z kupą szmat jeszcze ciepły garniec z mysią polewką. Poszperasz w tajnym schowku za piecem, wyciągniesz zawiniątko z łychą i widełkami i znowuż jakobyś dziękował: wszystko całe, nie zwinęli, złodzieja widać nie było, a nawet jak był, to nie znalazł.
No i łyknąwszy zwyczajnej rzadkiej zupy, wypluwszy pazurki w kułak, zamyślisz się, patrzący w słaby, sinawy płomyczek świeczki, słuchasz, jak szurga pod podłogą, jak trzeszczy w piecu, jak wyje, skarży się za oknem, zbliża się, prosi do domu coś białego, ciężkiego, zimnego, niewidocznego… Nagle twoja chata przedstawia ci się daleką i małą, jakobyś z drzewa patrzał, i cały gródek z daleka przedstawi się jako upuszczony w zaspę. I szczere pola wokoło, po których zamieć chodzi białymi słupy jako pomylony, kiedy go wloką pod ręce, z głową w tył odrzuconą, i północne lasy przedstawią się bezludne, ciemne, nieprzebyte, i kołyszą się gałęzie północnych drzew, a na gałęziach — to w górę, to w dół — kołysze się niewidzialny kyś. Przebiera łapami, wyciąga szyję, przyciska niewidzialne uszy do płaskiej niewidzialnej głowy i płacze głodny, i prosi się, cięgiem prosi do chaty, do ciepłej krwi stukającej w szyi człowieczej: kyyyś! kyyyś!