I trwoga swoją zimną łapką dotknie serca, a ty wzdrygniesz się i rozejrzysz dokoła, jakobyś sam sobie obcy był: cóż to? Kto ja jestem? Kto ja jestem?!
Uch, ty! Przecie to ja. Jakobyś na chwileczkę wypuścił siebie z rąk i ledwo zdążył złapać… Tfu… Patrzcie, co to robi kyś, co już z daleka z człekiem robi, oto jak urnie wyniuchać, wyczuć, wyszukać — przez dal daleką, przez śnieżną burzę, przez grube ściany z bierwion, a dopieroż kiedy się znajdzie obok?
Nie, nie, nie wolno, niech go diabli, nie myśleć o nim, przepędzić, nie myśleć, zaśmiać się trzeba abo w pląsy puścić — w prysiudy, jak na Majowym Święcie, piosnkę żwawą a głośną zaśpiewać!
Oj tari ra, oj ta ra! Ojra, ojra, trala lala! Trata tata, trata tata! Hojta, hojta, hojta ta!!!
O, tak… Jakoś lżej… Sztuka nas uwzniośla, uczy Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego. Sztuka winna być ściśle związana z życiem. „Życie moje! Czyś ty mi się przyśniło?” Nie wiem.
A i co my wiemy o życiu? Jak tak pomyśleć? Kto mu kazał być, temu życiu? Dlaczego słońce po niebie się toczy, dlaczego mysza się tłucze, drzewa do góry rosną, rusałka w rzece pluska, wiater kwieciem pachnie, a człek człeka kijem tłucze po łbie? Dlaczego niekiedy nawet tłuc nie ma chęci, a ciągnie go, by uciec dokądś latem, gdzie nie masz dróg, gdzie szlaków nie masz, tam gdzie wschód słońca, gdzie trawy jasne po same barki, gdzie rzeki one błękitne igrają, a nad rzekami muchy złote się snują, nieznane drzewa gałęzie w wodzie maczają, a na onych gałęziach siedzi bielutka Królewska Ptaszyca Pawica? Oczy ma ogromne, a usta czerwone jako u człeka. A krasy ta Królewska Ptaszyca jest takiej, że sama sobie spokoju nie daje: tułów ma biały, kształtnymi pióry pokryty, a ogon na siedem arszynów długi jako sieć wisi, jako ta koronka. Ptaszyca Pawica głowę cięgiem obraca. Samą siebie cięgiem ogląda i samą siebie, przecudną, całuje. I nikt z ludzi od tego ptaka białego nigdy nijakiej szkody nie odniósł, nie odnosi i nie odniesie. Amen.
ZE
Bogaci dlatego bogatymi się zwą, że bogato sobie żyją.
Weźmy Warsonofija Siłycza, Wielgiego Baszę. On wszystkich Składów dogląda, wyznacza, kiedy Dzień Składowy być ma i czyja koleja nadeszła, i jaki towar ludziom rozdać.
Rozum ma Warsonofij Siłycz państwowy, takiż i wygląd: tuszę jako żywo zdumiewającą, rzadką nawet jak na baszę. Jeśli sześciu ludków razem zwiążesz, to dopiero połowę Warsonofija Siłycza miał będziesz; gdzie tam, ani połowy!
Głos ma ciężki, ochrypły i jakoby ociężały. Powiedzmy, że trzeba ogłosić pracownikom, żeby w niedzielę, przed Dniem Majowym od Roboty Wolnym, Centralny Skład otworzyli i wydali ludziom po pół puda chlebiody i po dwa motki nici niefarbowanych. Inszy toby, człek prosty, rozwarł gębę, rzekł, co potrzeba, i na powrót zamknął, do następnego razu.
Ale to by było podejście niepaństwowe i nikt by się takiego nie słuchał, i nie może taki Baszą być.
A Warsonofij Siłycz wszystko robi, jak potrzeba: zawezwie raniutko małych baszów, Składowych Pracowników, i zaczyna: „R-o-z-d-a-j-c-i-e…”, a co rozdać, tego nie powie i do wieczora, bo mu urzędowego dobra żal.
Bo i prawda, jakże nie żałować? Pół puda — to na każdego ludzika, a jeszcze wydać i na jego babę, i na dzieciątka, i na dziadka-babcię ślepych, chromych, i z każdego obejścia krewniaków abo parobków, a wygeneratów to karmić nie trzeba? Trzeba! A chat ileż w samej Centralnej Osadzie? Będzie z tysiąc; a jeśli cały Fiodoro-Kuźmiczów, cały gródek nasz zbiegnie się, żeby go karmić, to przecie nie nastarczysz dla wszystkich!
A samemu jeść? A rodzina? A Pracownicy Składowi? A raby ichnie? Ej, kochanieńcy… No właśnie! Bez podejścia nie da rady!
I rozum potrzebny: do dumania. Powiedzmy, takie pokrywki. Znowuż weźmy prostego ludzika, z tych litościwych; co by taki umyślił? Po prostu wziąłby wszystkie i rozdał. Migiem by się słuch rozszedł, zbiegłoby się luda — ani odetchnąć, tłok, ścisk, krzyki; chodzący nieśliby na grzbiecie uszkodzonych, tych podeptanych przeszłymi laty; a ci jęczą: „Inwalidzie!.. Inwalidzie pokrywkę!”. W tłumie się pętają małe dzieci — po kieszeniach grzebią, podkradają; niektóry i kota na sznurku ciągnie; inszy koziełka, żeby jedną pokrywkę więcej dostać: „To — powiada — mój szwagier, też by chciał, a że ma sierść, rogi czy wymię — to już, ludkowie, taki Effekt; wyście sami to może czyściutcy?”. No właśnie.
Pozabijają się, pokrywek naznoszą ile wlezie — niektóremu dźwigającemu to i serce wysiądzie na amen — a potym w chacie siedzą, patrzą, czego nabrali, i sami wyrozumieć nie mogą: co teraz będą robić z tymi pokrywkami? Co nimi pokrywać? Ta za wielga, tamta za mała, nigdzie tego nie wetkniesz. Poobracają, potłuką ze złości, a potym zwalą gdzie pod płotem w podwórzu.
Nie, z nami tak nie można.
Warsonofij Siłycz się zaduma, wszystko to rozpatrzy, rozważy, rozstrzygnie i rozporządzi: pokrywek nie wydawać. Tak i dla ludzi, i dla pokrywek będzie lepiej.
A jeszcze co umyśli: kiedy się zupę bez pokrywki warzy, to bardziej zawiesista będzie, jakoby osiadła. Taka zasię smaczniejsza.
No i jeszcze: kiedy brak pokrywek, to każdy sobie marzyć może: ej, gdyby tak pokrywkę dostać! A z marzeniem i żyć łacniej, i zasypiać milej.
To właśnie się nazywa rozum państwowy.
Dlatego też Warsonofij Siłycz żyje sobie bogato, dom ma piętrowy, z kopułkami, na pięterku wokół domu mosteczek na podpórkach; nazywa się galeryja, a po galeryi — dla postrachu raby chodzą, popatrują, czy kto co złego przeciwko gospodarzowi nie zamyślił, nie chce aby kamieniem w jego dwór cisnąć abo co gorszego.
W podwórcu budowle rozmaite: szopy, stodoły, chlew dla wygeneratów i baraki, gdzie raby mieszkają. A rabów zatrzęsienie: są i mąkomielcy, i łapimychy, i kwasowary, i grzybalnicy, i skrzypiarze, i kogo tam nie ma! Są też dziewuchy: podłogomyjki i prządki, i tkaczki, a jest jedna baba specyjalna, ta ma śnieżki robić, w tartych świetlakach jako w mące taczać i podawać do stołu, a Warsonofij Siłycz zjadać je raczy. Benediktowi raz się udało własnym okiem ujrzeć Warsonofija Siłycza w całej sławie jego. Szedł sobie i nagle słyszy: „Stój, przejścia nie ma!”. Mali baszowie drogę zagradzają, na ludków powarkują, a niektórego i po plecach kijem zdzielą: „Nie leź, gdzie nie trzeba”. Wtedy tarcicowe wrota się otwierają, dzwoneczki dzwonią, wygeneraci walonkami tuptają, sanie skrzypią — matko jedyna! W saniach całą szyrokością swoją rozsiadł się Warsonofij Siłycz. Ludziska się ucieszyli, czapki pozdejmowali i kłaniają się w pas: „Dobrego zdrówka, długich lat życia tobie, Warsonofiju Siłyczu, żywicielu nasz kochaniutki, toż samo małżonce twojej i dziatkom takoż! Cóż byśmy bez ciebie jedli-pili, dobrodzieju ty nasz, szczęście ty nasze upragnione!”.
Tak to wszyscy krzyczą — i Benedikt też — żeby herod zmiękł odrobinkę i jadła kiedy niekiedy przydał: sadła, rzepy czy tam skrzypów, chociażby na to święto, a nie samemu wszystko zjadał.
A Fiodora Kuźmicza Benedikt nigdy w życiu nie widział. I już nie spodziewał się ujrzeć.