I popatrzcie no tylko, proszę: teraz, w zwykły dzień, najzwyklejszy, jaki być może lutowy dzionek, szary, mętnawy, wiatrem miecący, śniegiem prószący, północnym groźnym podmuchem, co śnieżny pyłek zmiata z dachów za kołnierze, szyje ludkom ziębi, nabija się do bród, uszy w makową barwę przyobleka, krótko mówiący, w zwykły taki dzień, dzisiaj! Dzisiaj! Podjechały do Chaty Pracy sanie, a w saniach gońcy wystrojeni, w pasach i w czapkach, rękawicach i nogawicach, i — Boże mój — czego tam zresztą na siebie nie nawkładali! I ogłosili: „Chatę waszą sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, zaszczyca najjaśniejszymi swymi odwiedzinami”.
A w Chacie Pracy, jop twoju w rzyć, od rana wygasły wszystkie piece. Nocni pracownicy, rozpalacze, miast drewka podkładać i ogień rozniecać, upili się rdzą, a może kwasem, a może nawet, łobuzy, grochodrzewu się nawąchali, choć swywola to jest, i… wszyściutcy zaspali. Ledwie oczy przetarli, rzucili się do pieców, a tam jeno popiół zimny, a i ten przez komin wywiało.
Co krzyku! Krzyku brzydkiego, paskudnego — czasem przez rok tyle nie usłyszysz, ale co robić? Ano, nic nie robić, tylko pobiec do sąsiednich Chat Pracy po ogień, ale tamci nie dają. „Zeszłym razem toście wy nam nie dali, a my wam teraz. Gospodarstwo to sprawa rąk każdego z nas, sam sobie radź, człeku. A co nam do tego, żeście urzędowi — myśmy od was urzędowsi. Idźcie, idźcie stąd, kutaf ony zmęczone! Bo zaraz jednego z drugim piźniemy w ucho”.
No i nasi z niczym poszli, a tutaj, patrzcie no, gońcy przyjechali. Nasi się rozeźlili, zestrachali, mało nie płaczą. Jeden ręce załamuje, drugi zesikał się z bojaźni, a Konstantinowi Leonticzowi, co siedzi w kącie pod oknem, na jakiś czas jakoby rozum odjęło. Zaczął wrzeszczeć: „Widzę, widzę, słup bezcielesny, przeświatły, przeokropny, gromopodobny i stuoki, a na tym słupie kręcenie i płynienie, i skrzydła, i bestyja wściekła, idąca na świata cztery strony”.
Naczalstwo w samej rzeczy się wściekło i rozbiegło na cztery strony, z krzykiem i wrzaskiem: „Gdzie Nikita Iwanycz, Najwyższy Rozpalacz? Dawać tutaj Nikitę Iwanycza!”.
Benedikt razem ze wszystkimi się turbował i biegał, aże w skroniach zastukało, w oczach mrok plamami poszedł: Nikita Iwanycz! Gdzie Nikita Iwanycz!? U nas tu, cóż za zdarzenie, jaki to przypadek, Boże mój! Może raz na sto lat Fiodor Kuźmicz ludziom pokazać się raczy, niech się sławi imię jego! Jeden jedyny razik z domu wyszedł jasnego, spadzistodachego, spod rzeźbionych kurdzielin, co pod okapem powserniczane, spod makówek purpurowych, młodą rdzą farbowanych, kołokulczykami poobwieszanych, fikumikołkami poukraszanych! „Boooożeee, Boo… Co za radość, co za strach, co za radość! I to do mnie! Nie jestem godzien…! O Boże… No i gdzie ten Nikita Iwanycz, jop jego w…! Nie rozumie, czy jak?!”.
Gońcy tą porą z sań pozeskakiwali i dalej rozścielać wszystko, co przywieźli. Chodniki adamaszkowe, wzorzyste i plecione po całej Chacie rozwinęli; i na ganku chodniczek, i z ganku chodnik. Migiem śnieg dokoła chaty udeptali i miedźwiedzimi skórami jakoby półkrąg wyłożyli; śliczności takie, że choćbyś i umrzeć miał zaraz, to ci nie żal. Waśka Uszaty przypadł wszystkimi uszami do ziemi i słuchał, czy może nie jadą. I już krzyczy: „Słyszę! Jadą!”. I od razu w dali jakoby obłok biały zadrżał: tuman śniegu. Obłok wyrósł, zbliżył się, a ludzie mało nie poumierali, ale bez potrzeby, bo to jeno mali baszowie się zjawili, dla próżnej ważności przejechali: że niby już możecie drżeć.
Przejechali i tylko ludzi po próżnicy przerazili, a już potym, gdy jakiś czas minął — csssiii! Jakoby dzwoneczki kamienne zastukały. Już i ptaki umykać jęły, i wszystko zmartwiało, i jakoby chmura śnieżna szła, a w niej wiry się kręciły. Wtedy wszyscy, co stali przy ganku: rozpalacze małodbali, skrybowie, mignęła nawet Oleńka, kucharze z Chaty Stołowej i przechodnie — wszyscy, którzy zbiegli się, żeby popatrzeć — czołem uderzyli, a Benedikt z nimi, tedy jako podjechali, jako z sań wychodzili, co to było i czy to ceremonija czy kotłowanina abo co jeszcze inszego — tego nie widział i nie słyszał, jeno w uszach mu stukało, tak mu się tłukło serce: Stuku-puk! Stuku-puk! Ocknął się dopiero, kiedy go kopniakami z zaspy podnieśli i do chaty pognali, żeby się zachwycał. A tam nawet jakoby cieplej się stało: śliczności, chodnikami wszystko zasłane, chodniki nawet na taburetach, na ławkach, okienka muślinem przesłonięte, cały śmieć z chaty po kątach poupychany i korą brzozową przykryty, tedy go nawet nie widać, tyle że pośmierduje; a świec nawtykali, aże strach, tyle że żadna się nie pali. Bo nie masz ognia. Nie masz Nikity Iwanycza. A ktoś Benedikta w plecy szturchnął: „Siadaj, kochaneczku, Fiodor Kuźmicz nie lubi, kiedy kto sterczy jako słup”. Benedikt usiadł, zastygł i patrzy.
Wszyscy zamarli i zrobiło się całkiem martwo. A za drzwiami słychać kroczki drobniutkie — stuk, stuk, stuk — i w mrok chaty, na chodniczek purpurowy wstępuje sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego.
— Jestem, ludkowie — mówi.
Wtedy ze strachu i radości Benediktowi żar głowę ogarnął, w piersi jakoby przestwór się uczynił jaki, a w środku tego przestworu jakoby kułakiem ścisnęło, naparło i ani westchnąć nie daje. Patrzy tedy Benedikt jako przez mgłę i dziwuje się: wzrostu Fiodor Kuźmicz nie większego niźli ten Kicio, Benediktowi ledwie po kolano. Tyle że Kicio miał rączki malutkie, paluszki różowe, a Fiodor Kuźmicz — ręce jako zasuwki u pieca; i ruszają się, cięgiem ruszają.
— Nie spodziewaliście się? — powiada Fiodor Kuźmicz, śmiejący się. — Obraz taki chcę namalować: „Nie spodziewali się”, aha. Myślę, że się spodoba. Tam jeden wchodzi, a insi z miejsc się pozrywali i zdziwieni. No to, wiecie, rozumiecie, pogadamy sobie. Jak tam się żyje, pracuje, co tam robicie?
— Przepisujemy, Fiodorze Kuźmiczu! — podnieśli hałas ludkowie, a Fiodor Kuźmicz się zaśmiał i mnodzy też śmiać się zaczęli, jakoby jakaś ulga na nich przyszła: zwykły taki Fiodor Kuźmicz się okazał, niech się sławi imię jego, może i strachać się nie ma co, tyle że rękami okrutnie rusza.
— A pozwólcie, to ja też usiądę — znowu zaśmiał się Fiodor Kuźmicz. — Chcę bliżej do ludu, aha.
Głową na boki pokręcił i hops na kolana Oleńce. A ona go w poprzek brzucha ułapiła, niby tego Kicia, i trzyma. Nie boi się.
— Mocniej trzymaj, bo zlecę, aha — powiada Fiodor Kuźmicz. — Pod pachy trzymaj, dwiema rękami. Tylko nie łaskocz, aha.
— Radziśmy wizycie waszej, Fiodorze Kuźmiczu! Obyście długo żyli!
— zagadali ludkowie. — Taki zaszczyt! Dziękujemy!
— Dziękujemy za waszą sztukę! — zawołał Waśka Uszaty.
Baby znowuż:
— Dzięki wam, że jesteście! Dzięki!
— Zawsze rad jestem spotkaniom z inteligencyją, aha. — Fiodor Kuźmicz główkę wykręcił i z dołu Oleńce w liczko popatrzył. — Osobliwie jeśli tu takie rybeńki-pipeńki mnie trzymają pod pachy. Prawda? Tylko nie łaskocz.
— Prawda, Fiodorze Kuźmiczu — podnieśli hałas ludkowie.
— Siła obrazów zamyślam namalować — powiedział Fiodor Kuźmicz — jeśli oczywiście rdzy starczy, aha.
Wtedy już wszyscy się do imentu rozweselili: czego jak czego, ale rdzy to nigdy nie brakuje.
— Zbuduję chatę wielgachną, obrazów namaluję i gwoździkami do ścian poprzybijam — dzielił się Fiodor Kuźmicz swoimi pomysłami — i na swoją cześć nazwę Galeryja Kabłukowska. Jeśli kto nie wie, Kabłukow to moje przezwisko.
Wtedy wszyscy szum podnieśli: któż by tego nie wiedział.
— Pytania są? Może powiedziałem coś niezrozumiałego, to pytajcie. Kto pyta, nie błądzi. Prawda?
— Prawda. Oj, prawda, Fiodorze Kuźmiczu, długich lat życia wam życzymy! — zawołali ludkowie. — Słusznie! W samo sednoście ugodzili! W sam środeczek! Prawda! Prawda! Jeszcze jaka prawda! Święta prawda!