Выбрать главу

— Ono Święto Nowy Rok świętować tak: Zrąbać w boru drzewo nieduże rozłożyste, żeby do chaty wlazło, a kto chce to i na dworze. Wetknąć ono drzewo w podłogę abo gdzie przyjdzie, żeby się trzymało, a na gałązki powieszać wszelakiego dobra, co tam kto ma. Można nitki kraszone kręcone abo nie, można orzechy, świetlaki abo czego nie szkoda, co się w domu poniewiera wszelki śmieć po kątach zawsze bywa inszy raz się przyda. Silnie tam przywiążcie żeby nie upadło sami wiecie

— Świeczki też żapalcie żeby jasno było i wesoło

— Wszelkiego co smakowite nawarzcie napieczcie, nie żałować, wszystko jedno, rychło wiosna w lesie, wszystkiego pełno narośnie

— Gości zaproście sąsiadów, krewnych, wszystkich ugośćcie niczego nie żałujcie, nie objedzą was a sami też jeść będziecie

— Na dudkach grajcie kto potrafiący, na kołatkach, można w prysiudy kto ma nogi w porządku

— Na siebie szatki ładne wdziać, wypindrzyć się, do włosów też powtykajcie co tam popadnie

— Może komu pomyć się przyjdzie ochota to każę łaźnie otworzyć o dziennej porze proszę przychodźcie myjcie się tylko drwa ze sobą przynieście bo dla wszystkich nie nastarczysz

— Ciekawie będzie sami zobaczycie.

Kabłukow

Benedikt przepisał Ukaz cztery razy, oddał korę Oleńce, żeby litery ukrasiła — plecionymi wstążki, ptaszki i kwiatki, boć to sprawa poważna abo, jak powiada Szakal, doniosła, sam zasię pojaśniał i rozradował się. I reszta ludków, którzy w chacie pracowali, też pojaśniała i jakoby się wyprostowała. A jakże się nie radować: wiosna rychło! Wiosna! Kto jej nie lubi! Najbardziej zabidzony, parszywy ludzik na wiosnę się poprawia, dobrzeje, na coś tam swojego nadzieję ma.

Przeleżysz całą zimę na piecu, w kopciu i łupinach, i nie zdejmujący łapci, i nie myjący się, nie czeszący, już i noga w brudzie całkiem jak walonek, jeno się dziwować samemu abo sąsiadom pokazywać; już i broda cała w kołtunach i gniazdach, że tylko myszy zapraszaj; już i oczka ci łuską porosły, że palcami rozwieraj i przytrzymuj, bo się zamkną. A jak wiosna przyjdzie, wypełznie taki rankiem, wiosną, znaczy się, na dwór, za potrzebą abo tylko tak, powieje nagle wiater mocny i słodki, jakoby gdzie za rogiem kwiaty przenieśli, jakoby dziewuszka jaka westchnęła, jakoby szedł ktoś niewidzialny i przy furtce twej się zatrzymał, a siurpryzy przyniósł — stoi chłop zaśmiardły i zastygł, i jakoby słuchał, i uszom swoim nie wierzył: zali w samej rzeczy…? Stoi, oczy zmartwiały, broda dzwoni jako rdza na wietrze, jako dzwonki małe; gębę rozwarł, a zamknąć zapomniał; jak złapał się za portki, tak i zastygł, i od nóg już na śniegu dwa kręgi czarne odtajały, już i srajski ptak mu na włosy napaskudził, a on stoi bezgrzeszny, pierwszym wiatrem omyty, w złotym blasku, a cienie sine, a sopelki błyszczą i na wyścigi pracują: kap, kap, kap, kap! tyń, tyń! Stoi, dopóki sąsiad abo spółpracownik nań nie zawoła, mimo idący: „Eduard, czego tak sterczysz? Zadławiłeś się czym?” — i rozśmieje się tak ładnie, miło, wiosennie.

Pierwszy Marca — to już całkiem prędko. Tuż-tuż. Co prawda, mrozy jeszcze po nocach niemałe, jeszcze czekać zamieci, jeszcze nieraz przyjdzie śnieg rozgrzebywać, przedeptywać ścieżynkę do chaty na nowo abo i przejezdne drogi oczyszczać łopatami, jeśli wypadnie twoja koleja na drogową powinność — a mimo to lżej, już koniec widoczny, już i dni dłuższe niby się porobiły.

Zima ze złością fuka, Bo już minęła jej pora. Wiosna do okna stuka: Fora, zimo, ze dwora!

Prawda. Tak właśnie jest. Teraz trzeba drzewo w lesie pobrać, jak przykazał Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, i obmotać czym: co tam u kogo się poniewiera. Ludkowie w przerwie obiadowej rozprawiają: co. Przejęci wielce.

Ksenia sierotka rozprawia:

— Mam dwa orzechy i nitek pięć arszynów schowane w schowanku. Konstantin Leonticz marzy:

— Ja z kory brzozowej powystrzygam festonów i kółeczek i girlandy zrobię symmetryczne.

Warwara Łukiniszna:

— Mnie się tak widzi: na sam wierzchołek — świetlak, a niżej wszędzie korale, korale spiralami.

— A z czego te korale?

— No jak…? Można kuleczki z gliny utoczyć i na nitkę.

— Z gliny? Zimą?

Pośmiali się.

— Nieźle by było groszku nanizać, jeśli kto ma w zapasie.

— Tak, groszku by nieźle było. Popatrzysz się i zjesz. Jeszcze się napatrzyłeś — to znowu zjesz.

— Może na święto ze Składu co wydadzą.

— Uważaj, bo dadzą. Akurat! Sami potrzebują.

— Ludkowie! A może co u Pekińczyków wymienić na plecione kobiałki?

— A co mielibyśmy wymieniać? Przed wiosną wszystko do czysta wyjedzone.

— To zależy u kogo.

— A wy, Oleńko, czym ukrasić zamyślacie?

Oleńka jak zawsze zarumieniła się i zacukała.

— My? My — cóż… My — tak… Jakoś… Coś…

Rozczulił się Benedikt. Zaczął wystawiać sobie, jak to Oleńka w nowej kacabajce i w sarafanie z pięknymi rękawami siedzi przy jakowymś stole bogatym, to zwrok na stół opuści, to na niego, Benedikta, popatruje, to na świeczki zapalone zerka, a od tych świeczek oczęta jej błyszczą i mienią się, a rumieniec pała na cały polik. I przedział we włosach jasnych ma czysty, równy, mleczny jako to Wrzeciono na nocnym niebie. Na czole ma taśmę plecioną-kraszoną, a na tej taśmie chwieją się ozdóbki, wisiorki: z boku na skroniach kółeczka, a pośrodku kamuszek niebieściutki, mętny jako śloza. Na szyjce też kamuszki na nitkę nanizane, zawiązane na fest pod samym podbródkiem, a podbródek bielutki taki, a pośrodku niego dołeczek. I tak siedzi gdzieś, jako ono drzewko noworoczne wystrojona, wypindrzona, niby nie drgnie, a popatruje…

A insza Oleńka — ta, co tutaj, w Chacie Pracy, rysuje obraziki i język wysuwa — jest prostsza i gębusią, i ubraniem, i zwyczajmi. A mimo wszystko i jedna, i druga to ta sama Oleńka i jak to ona się Benediktowi w głowie rozdwaja, jak to się zwiduje-rysuje — to nie jest do pojęcia.

Niby od zwyczajnej Oleńki senny obraz jakiś się oddzielał, przed oczami wisi jako mara, jak omam, jako czarodziejstwo jakie. Nie do pojęcia… Zwyczajną Oleńkę starym zwyczajem nawet łokciem w bok szturchnąć można i żarcik jej jakiś powiedzieć abo psikusa wypłatać: kiedy ona tam rysuje, wziąć, podkraść się i przywiązać za kosę do taburetu, do nóżki. Kosę ma do podłogi, więc to nietrudne. Wstanie i do potrzebnej komórki wyjdzie abo na obiad — a taburet za nią jak nie zadudni! Krotochwila ucieszna, tyle razy już próbowali.

A z drugą Oleńką, z czarownym widzeniem, takich psikusów się nie zrobi, kułakiem pod żebra nie szturchniesz, a co z nią robić potrzeba — nie wiadomo. Tylko że z głowy wyjść nie chce. A widzenie to wszędzie się narzuca — niekiedy na ulicy, osobliwie pod wieczór, kiedy po ciemku do domu leziesz, i w chacie… Tak właśnie się przedstawia: otwierasz drzwi zgrubiałe, wchodzisz do środka — a tam w zadymionym, ciepłym powietrzu, pośród tych wszystkich zapachów, wyziewów: blinów smażonych, kwaśnej mokrej sierści, dusznego popiołu, jeszcze czegoś powszedniego, domowego — pośrodku tego wszystkiego niby świecenie słabe, niby poświata jaka — w tym powietrzu Oleńka ustrojona stoi jako ten bałwan nieruchoma, mocno koralami omotana, na mleczny przedział rozczesana, tylko oczy jej pobłyskują, rzęsy drżą, a w oczach tajemnica i sine płomyki świec się kołyszą.

A to ci… Nie, nie uwolnisz się.

Ludkowie pewnie będą Nowy Rok świętować, biesiadować i pląsać, a u Benedikta w chacie, okrom starych skarpet, nic nie ma. A i prosić gości, częstować — turbacyja spora. Czymże ich karmić? Wiosna to pora najbardziej głodna. Benedikt przed wiosną zawsze chudł, aże mu żebra wystawały. Cały dzień w pracy, nawet latem — od rana w polu, zapasy szykować. Zmordujesz się tak, aże patyczek pisarski z palców się wyślizguje. Ręce drżą i pismo krzywe. Dlatego też latem skrybowie urlop dostają, bo jacy z nich, do cholery, pracownicy. Latem skryba jest jako zwyczajny ludzik: kosę na ramię i w pola, na łąki, chlebiodę kosić, skrzypy. Snopy wiązać. Powiązałeś — dźwigaj do szopy. I znowu, i jeszcze, i na powrót, i jeszcze raz, i biegiem, biegiem — a kiedy wyjdziesz, to sąsiedzi abo kto obcy niezawodnie parę snopków muszą zwędzić, jeden z pola, drugi prosto z szopy. Ale nic to: oni mi ukradną, a ja, rozeźliwszy się, ukradnę im, ci — tamtym, tamci — siamtym, jako po kręgu, żeby sprawiedliwość była. Niby każdy każdego okradł, a każdy swoje ma. Mniej więcej. To jest, jak powiada Nikita Iwanycz, żywiołowa redystrybucyja własności osobistej. Pewnie i tak.