Выбрать главу

Bo staruszek kiedyś, jak jeszcze mateczka żyła, zachodził i rozprawiał, i Benedikta chciał uczyć rozmaitych deliberacyj: „Niech pan myśli sam, młody człowieku, niech pan rusza własną głową! Nie lepiej by to było bez — pyta się — złodziejstwa? Ile byście — powiada — czasu i sił zaoszczędzili! O ileż by mniej szkód w osadzie było!”. I przedkłada, i wyjaśnia, a mateczka od razu głową kiwa: „Ja — powiada — zawsze synowi to samo mówię, wykładam ALIMENTARNE zasady MOLARNOŚCI. Ale — powiada — na razie bez skutku”.

Molarność — pewnie, że to dobra rzecz, nikt nie przeczy. Ale dobro dobrem, a dobrego w nim nie za wiele. Poza molarnością jest jeszcze dużo rzeczy w życiu. Zależy jak spojrzeć.

Gdyby mojego dobra ludkowie nie kradli, pewnie, to molarność. Spokojniej by było na duszy.

Ale z drugiej strony… No, powiedzmy, że ludzik nakosił skrzypów, tak? Teraz musi je nosić do chaty, a tutaj ja mimo niego idę i mrygam. On, jasna rzecz, trwoży się, snopy przykrywa, ode mnie odgradza, gęba mu się robi niespokojna, jakoby niechętna, brwi nastroszy i spojrzenia spod nich rzuca. Jak widzę coś takiego, to ani chybi stanę obok, nogi rozstawię, gębę rozewrę i dalej żarty sobie stroić: „Cóż to, Demianie? O dobro się boisz? Co? Frasujesz się? Ano, bój się, bój! Bo to, Demianie, sprawa taka: odwróć no się tylko, Demianie! No? Co? Swojego ci żal? Ha!”.

A ludzik i tupie, i miota się, i z nogi na nogę przestępuje abo i warczy na ciebie: „Czegoś się przyczepił, sobako! Poszedł! Bo cię kopnę!”. A dla mnie sama radość. Odejdę na bok, o płot się oprę, a cięgiem popatruję i pomryguję, aluzyję robiący, i cięgiem ludzika niepokoję. Jeśli nie ma czasu, to splunie, zabierze wiązek, ile może, i ciągnie, wlecze abo dźwiga na plecach, jeśli zdrowie mu pozwala, a przy tym się ogląda: „Co tam ja, nie zepsułem czego? Nie zabrałem, nie schowałem? Nie wypaskudziłem się czasem na jego plony? Nie nasmarkałem na dobro? Bo mogę!”.

Co śmiechu! Co uciechy! Takiemu niespokojnemu choćby jeden stosik koniecznie zwinąć trzeba.

A jeśli ja mu molarność zrobię, to uciechy nie będzie żadnej. I co wtedy: idź mimo nasępiony, jakobyś od rana nie jadł? Ani patrzeć na cudze dobro, ani nawet marzyć nie śmiej? To męka! Zaprawdę, męka-udręka. Przecie oko jakie jest — samo na bok zjeżdża, na cudzym się zatrzymuje, niektóry raz aże na wierzch wyłazi. Bo nogi to się może i plączą, ale przejdą mimo, a oko wprost się przykleja, a za nim cała głowa na szyi się wykręca i od razu myśl jako o słup, jak o ścianę jaką się opiera: psiakryda, żeby to moje było! Oj, żeby tak! To ja bym! Ach, jak bym! Ślina, jasna rzecz, z gęby się toczy, aże na brodę naleci. Palce same się ruszają, jakoby coś łapały. W piersi świerzbi. I jakoby ktoś do ucha szeptał: „Bierz! Co tam! Nikt nie widzi!”.

No więc, napociwszy się, natrudziwszy i żartów nastroiwszy, jadalnego co sobie na zimę nazbierasz. A do wiosny wszystko zjesz. Tak że abo idź, ludziku, do Chaty Stołowej świństwo zjadać, abo zadowolnij się jadłem duchowym.

Tako o książkach zawsze mówią: strawa duchowa. Prawdać to, zaczytasz się — i jakoby w brzuchu mniej burczało. Osobliwie, jeśli palisz, czytający. Pewnie, różne książki się trafiają. Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, trudzi się bezustannie. To bajki, to wiersze, to powieść, to kreminał abo nuwelę, abo jaki essej, a przeszłego roku raczył Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, napisać szopenhałera, to jakoby powiadanie takie, tylko za cholerę nie zrozumiesz. Długie takie, kruca, najmniej trzy miesiące w dziesiątkę je przepisywali, to się i umęczyli. Konstantin Leonticz chwalił się, że wszystko zrozumiał — no, ale ten to zawsze się chwali. Śmiali się wszyscy. „Co, kochaneczku, zrozumiałeś? To powiedz, o czym to: kto gdzie poszedł, kogo zobaczył, z kim figle-migle robił, i kogo zabili? Aha? Nie wiesz? Cha, cha, cha!”. Nazywało się toto „Świat jako wola i wystawienie”; dobry tytuł, nęcący. Przecie zawsze człek sobie coś wystawia, osobliwie, kiedy spać legnie; siermięgę pod siebie podetka, żeby nie wiało, głowę szmatą okryje, jedną nogę podwinie, drugą wyciągnie, kułak pode głowę abo łokieć. Potym pokręci się, poduszkę na zimną stronę obróci, na powrót siermięgę podetka, jeśli zlazł, powierci się, powierci — i zasypia.

A wtedy sobie coś wystawia.

No więc raz Oleńkę wystawisz sobie wystrojoną, białą, nieruchomą, aże w dołku zassie; to znowu wystawisz sobie, jak z babą żartujesz abo z dziewuchą jaką ładną, ty ją łaps, a ona dawaj piszczeć, i obojgu wesoło. To jakobyś ulicą szedł i coś cennego znalazł: kaletę z blaszkami abo koszyk z jadłem. A niekiedy rozmarzysz się, że poszedłeś tam, kędy ludzie nie chodzili: po ścieżynce do lasu, na wschód i dalej, na łąki, i jeszcze dalej, kędy znowu las nieznany, kędy ruczaje szemrzą jasne, kędy drzewo brzoza złote gałęzie w ruczajach moczy jako nici długie, jakoby włosy dziewczęce, co na słońcu błyszczą — omywa i suszy na ciepłym wietrze; a pod brzozą murawa zielona, paprot wystrzygany, żuki z sinym odcieniem, a ot i kwiat makowy — zerwiesz go, wdechniesz, a on sen sprowadzi. I dźwięk daleki w uszach słychać, i jakoby obłoki jakie w piersi płynęły, a ty jakobyś na górze stał i drogi z onej góry widział białe, poplątane, a słońce świeci, igra, oszukuje, oślepia, patrzeć przeszkadza i jakoby w dali co błyszczało — czy to Morze-Łocean, o którym w piosnkach bają? Czy też wyspy na morzu czarodziejskie, z białymi grody, ogrody, baszty? Czy królestwo obce utracone? Czy życie insze?

Tak to sobie wystawiasz, wystawiasz, i w końcu zaśniesz.

Tylko że o niczym takim Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, w szopenhałerze swoim nie pisze — a już szczerze mówiący, nudziarstwo takie, że Panie Boże odpuść. Ale ludzie tak czy siak wszystko rozkupili, a lepiej powiedzieć — wymienili, i teraz ktoś gdzieś to dzieło pewnikiem czyta, i pluje sobie w brodę. Tak w ogóle to ludzie książki czytać lubią, w dzień wolny na targowicy zawsze można myszy na książki wymieniać. Mali baszowie na targowicę wychodzą, państwowe kramy wzdłuż płotu rozstawiają, brzozowe książki wykładają, i w każdą jest wetknięty cennik, abo inaczej zakładka: żeby wiedzieć, po czemu towar. A ceny są rozmaite: pięć myszy, dziesięć, dwadzieścia, a które osobliwie wciągają abo z obrazikami, te i do pięćdziesięciu dochodzą. Ludkowie tłoczą się, pytają o cenę, naradzają się: brać, nie brać, i co to za książka, i o czym, i czy dużo obrazików. A zaglądać nie wolno: najsampierw płać, a potym zaglądaj sobie, ile chcesz. Mali baszowie na mrozie walonkami przytupują, rękawicami klepią, towar chwalący:

— Nowość, nowość, komu nowość! „Wieczny zew”, momumentalna powieść!

— Komu „Podstawy rachunku różniczkowego”, broszura pupularna, bardzo ciekawa!