A niektóry i ręce do gęby przyłoży, w trąbkę zwinie, żeby lepiej słychać go było, i głosem wielgim wykrzykuje:
— „Kozucha-kłamczucha”, ostatni egzemplarz! Zajmująca jepopeja! Powtarzam, ostatni egzemplarz!
A to on specyjalnie tak woła, kłamiący, bo przecie pod ladą jeszcze ma tuzin schowanych. Tak tylko ludków mami, żeby się kupą zbiegli, bo nuż w samej rzeczy ostatni, nie można przegapić. A jeśli kto ma straszną ochotę książkę dostać, to nawet przepłaci. Mówi:
— Oj, naprawdę już wszystkie poszły?
A basza, jakoby z niechęcią:
— No, jest jedna… Dla siebie odłożyłem. No, nie wiem…
A ludzik:
— Może odstąpisz? Dwie myszki dodam, co?
Basza:
— Nie wiem… Sam czytać chciałem… No, chyba żebyś pięć dorzucił…
— Pięć? Bójże się Boga! Mysza u mnie tłusta, za półtorej ujdzie.
— No, pokaż…
I w końcu się zgodzą, a baszy więcej przybyło. Stąd u nich i pyski grubsze, i chaty wyższe.
A Benedikt pysek ma taki sobie, w dotyku nieduży, i chatę maleńką.
DZIESIĄTA BUKWA
Przez całą noc Benedikt łapał myszy.
Łatwo powiedzieć: łapał. Wcale nie prosta to sprawa i, jak do każdej sprawy, potrzebne jest wyrozumienie. To tylko się tak wydaje, że tutaj ty, a tu mysza, i ty masz ją łapać. O, nieee!
Łapał je oczywiście pętliczką. Ale jeśli w piwnicy pusto, jeśli mysza skrewiła i przeniosła się do kogoś bogatszego, to czy potrząsasz pętliczką czy nie potrząsasz, i tak nic nie wytrzęsiesz. Myszę zanęcić trzeba. Przeto wszystko winno być obmyślane zawczasu.
Ot, dwudziestego dnia była wypłata. Pięćdziesiąt blaszek. Tak. Podatek od nich — trzynaście precent. To znaczy sześć i pół blaszki podatku. Od wczesnego tedy ranka ludkowie stanęli w ogonku do Chaty Płatniczej. Jeszcze nawet zorza nie wzeszła, bo zimą ciemno choć oko wykol.
Co zresztą się zdarza. Idzie taki ludzik po omacku, w ciemnościach, po wypłatę — i do dziury wleci, konarem oko wykole abo pośliźnie się i nogę złamie, abo zabłądzi do cudzej osady, a tam sobaki złe go potarmoszą; upadnie i zamarznie w zaspie na śmierć. Wszystko może być.
Ale przypuśćmy, że Bóg miłościwy był i przyszliśmy na miejsce. No dobrze. Stanęliśmy w ogonku. Kto pierwszy przyszedł, ten w kurytarzu, abo inaczej w sieni się usadowił. A kto na końcu — ten już na ulicy stoi, na mrozie przytupuje. Stoją tak, straszą jeden drugiego, abo rozhowory wiodą, zgadują, czy przyjedzie basza płatniczy czy też znowu się upił poprzedniego wieczoru piwem, kwasem abo moszczem konopnym. Abo żarty stroją: jeśli kogo z ludków zmorzyło w sieni od ciepła i na podłodze się zdrzemnął, wezmą takiego ostrożnie pode pachy i odniosą na sam koniec ogonka. Jak się ocknie, za cholerę nie pojmie, co, jak i czemu on tutaj. Pędzi tam, gdzie raniej stał abo leżał, a wszyscy do niego: „Gdzie się pchasz bez kolei? Stój na końcu!”. A on: „Ja pierwszy stałem!”. A my: „Nie widzieliśmy!”. No, krzyki, draka, rany rozmaite.
Tak czas przemija, zorza różowa, mglista na niebo wychodzi, ciemności roztrąca. Poranna gwiazda Czer-pak błyszczy pięknem niewypowiedzianym jako świetlak na wysokości. Mróz jeszcze tęższy się wydaje.
Czekamy na baszę: czy aby jeszcze przyjedzie? Niech no gdzie w uliczkach śnieg się zakłębi, sanie migną, a już ludzie krzyczą: „Jedzie! Nie jedzie! Na pewno on, jego czapkę widać!”. I różne takie. Poruszenie wielgie.
Jak do wieczora nie przyjedzie, to się rozejdziemy, a jak raczył oczy otworzyć, no to ludzik wypłatę dostanie.
Stoisz, stoisz — i patrz, dostałeś się do płatniczego okienka. Twoje szczęście, nachyl się. A dlaczego nachyl. A dlatego że ono akuratnie na wysokości pępka wywiercone, wąziutkie takie. To dlatego że basza z drugiej strony na taburecie siedzi i tak mu wygodniej. I jeszcze dlatego tak wymyślili, żeby w pas mu się kłaniać, pokorę okazywać, żeby była w organizmie. Przecie jeśli wyprostowany stoisz, blaszki liczysz, to kto wie, co ci przyjdzie do głowy? Na przykład czemu tak mało abo czemu podarte, abo czy wszystko mi wydał, nie zatrzymał tam czego w garści, herod przeklęty, i insze takie myśli swywolne. A kiedy w pas się zegniesz i głowę na bok wykręcisz, żeby lepiej widzieć, co dają, i rękę do okienka daleeeeeeko wsuniesz — a głębokie ono — i palce rozcapierzysz, żeby blaszki ucapić, aże ramię cię zaboli — wtedy dopiero czujesz, co to takiego służba państwowa i potęga, i chwała, i władza ziemska, na wieki wieków amen.
A jeśli znowu będziesz miał szczęście, to blaszki ucapisz. Kto krótkoręki abo chromy na przegubie, ten oczywiście wszystkich w życiu nie ucapi, a co najwyżej część. O takich mówi mądrość ludowa: za krótkie ręce. A i ludkowie z tyłu napierają, poganiają, popychają, na plecy ci się kładą, do ucha dyszą. Niełatwo. No, Benediktowi tam siły nie brak, młody, to się obroni, blaszki krzepko w garści zaciśnie i rękę z okienka szczęśliwie wyciągnie, tylko trochę nadgarstek obedrze, ale to głupstwo, zwyczajna rzecz. Kompres ciepły na noc przyłoży, rękę owinie, to krew może zakrzepnie. A do następnej wypłaty ani chybi nowa skóra narośnie.
Skoro blaszki państwu wydarłeś, to stawaj do drugiego ogonka płacić podatek. To tak się tylko mówi: stawaj, bo kto by tam z własnej woli stanął. Tu już jasna sprawa, straża z berdyszami goni ludków po kurytarzu do drugiej komnaty, do dwóch odliczyć każe, łańcuchy kamienne ze wszystkich stron drogę zagradzają: wszystko jak trzeba.
A pozatym wszystko tak samo, tyle że w okienku siedzi nie płatniczy basza, ale podatkowy, i okienko szyrokie, przestronne, że sanie by przejechać mogły.
Tutaj sprawa szybciej idzie — chyba w cztery godziny uwinąć się można. Odliczasz sześć i pół blaszki i dajesz baszy. Ale blaszki na pół przecie nie rozerwiesz! Na co komu taka podarta? No to cóż robić: trzeba oddać siedem. Pod koniec dnia basza tych dodatkowych ma całe tysiące. A on je sobie weźmie, strawy jakiej nakupi abo piętro do domu dobuduje, abo balkon, abo szubę sobie sprawi, abo i sanie nowe.
Basza to zawsze basza.
A tacy, co państwowego rozumienia nie mają, tylko same puste wymysły, jak na ten przykład Nikita Iwanycz, ci powiadają: „Dlaczego nie można, żeby jeden i ten sam basza piniądze płacił i pobierał podatek? Tak — powiadają — byłoby szybciej”.
No i macie głupich! Doprawdy, śmiech bierze, jak się tego słucha! Dlaczego? A dlatego, że basza płatniczy jest płatniczym baszą, a podatki zabiera basza podatkowy! No? Jakże to tak — jeden basza będzie ci dawał i odbierał? No? Po cóż by on wtedy w ogóle miał do roboty przyjechać, z takimi piniędzmi? Zamknie się w domu i dalej jeść-pić abo w sanie siądzie, na polowanie ruszy i tyleś go widział. No nie?
Każdy by zresztą tak zrobił.
Przecie gdyby podatkowy basza w chacie nie siedział, pieniędzy nie zabierał, czyby płatniczy w ogóle nos wytknął na ulicę? Przecie by nawet, pijanica jeden, nie przypomniał sobie, że już dwudziestego — wypłata abo, na przykład piątego — zaliczka!
Podatkowy go pewnikiem od wieczora męczy: „Gdzie blaszki? Nie okradłeś aby kassy? Nie było jakiej straty w moim interesie? Czy bezpiecznie w kobiałkach siedzą, mysza nie przegryzła?”. Bo i tak bywa, a wtedy wypłaty nie dadzą. Powiedzą: „Przepadło nie wiadomo gdzie, czekajcie do drugiego razu”. Czekamy.
No, ale przypuśćmy, że wszystko dobrze poszło, dostaliśmy wypłatę, blaszki w garści mamy. Za te blaszki abo, jak insi mówią, „rublaszki”, abo „siano” czy tam „krwawicę”, niczegusieńko, rzecz jasna, nie kupisz. Gdyby ich siła było — to tak. Wtedy kupisz. A tak, to nie. Najwyżej zjesz obiad.