Mysza to insza sprawa, jej to wszędzie pełno, każdego dnia świeża jest. Jak miałeś czas, to nałapałeś i wymieniaj sobie na zdrowie. No i kto ci co złego rzeknie, Boże mój?! Jasne, że i od myszy podatek do kassy idzie abo, inaczej mówiący, haracz, podymne, pogłówne, popiecne, wszystkich nie zliczysz, ale to całkiem insza sprawa.
No i cóż: ma Benedikt w garści blaszki, połowa roboty zrobiona. Teraz musi uczynić tak: za te blaszki kupić w Stołowej Chacie obiad, byle chleba nie jeść, tylko oszczędzać, nosić do domu i tym chlebem karmić myszy. Jeśli każdego dnia kruszyć im po kawałku, to zleci się bidaczek bez liku.
I na ten raz tak wszystko szczęśliwie się złożyło, jak było pomyślane! Wszystko się zeszło! Całą nockę Benedikt łapał myszy, a nad ranem na sznurku, nie kłamię, majtały się dwieście siedemdziesiąt dwie, szarutkie, z grubymi mordkami i skórką jedwabistą! No, może nie dwieście siedemdziesiąt dwie, ale sto pięćdziesiąt sześć. Siła! Pomylił się, jak liczył. A dlaczego taka wiktoryja? A dlatego, że wszystko obmyślane było zawczasu, wszystko przemyślane uczenie, starannie.
Jejku, jaki piękny jest ludzki rozum, a któż go wysławi? Kto pieśń ułoży szczęśliwą, głośną, z ruladami i modulacyjami i potym wyjdzie na górkę abo wzgórek jaki, mocno stanie, nogi rozstawiwszy, a ręce wyrzuci na boki i jak nie tupnie! Nóżką — tak, żeby oczywiście nie upaść — tupnie, mówię, i — ech! Trala, trala, tralala! Ludzie, ludzie, oj da da!!! Trawa, trawa się zieleni, zieleni się trawka, ej, ta trawka, trawka-tra, ej, trawka-murawka!!!
Może i nie tak, ale cośkolwiek właśnie takiego, radosnego, żeby samo z młodej piersi się wyrwało, żeby w głowie szczęście poczuć, żeby to szczęście między uszami zabulgotało jako zupa w garncu, aże w kark załaskotało. Żeby na całą osadę, na cały świat rozniosło się: chwała mądrości ludzkiej i cześć! Rozumieniu, rozmyśleniu, przemyślnemu przemyśleniu, wyrachowaniu — chwała! Głowie chwała i cześć! Niech żyje! Hurra!!!
Takiej kupy myszy chyba sam Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego, w życiu nie nałapał, a przecie mistrzem w polowaniu na nie być musi! Zaliż nie poeta to, nie smakosz, nie znawca?
I srebrną w nocy zakąską jest mysz! I niby nie spał całą nockę, a z tej radości sen go odleciał, jak ręką odjął. Tyle że kolana troszeńkę osłabły i melankolija w plecach. A w oczach — ani ani! Teraz z takim bogactwem — na targowicę.
Dobrze z rana na targowicy! Pięknie! Śnieg oczyszczony łopatami, udeptany jako podłoga, jeśli jest wielgi mróz, to śnieg jest cały niebieski i pobłyskuje. Wiadomo, ludkowie przybiegną, naplują, naświnią, niedokurków narzucają, ale i tak cudnie. A jeśli się ociepli, jeśli podtaje troszeczkę, niby te ciemne ślady pod nogami, to zaspy pod płotem osiądą i poczernieją, lepkie się zrobią, szorstkie, zębate, a wiosną zapachną.
Ludzisków — ojjjjjej! Co niemiara. Każdy ma ochotę handlować. Każdy coś na wymianę taszczy. Tu stoiska, gdzie jadło kwaszone i w zalewie: cała lada zastawiona beczkami, rynkami, dzbanami, tylko chodź i próbuj, ale dużo nie bierz, bo ci po łbie dadzą. Jeśli latoś urodzaj był dobry, to niektóry stragan aże po horyzunt się rozciągnie, ostatni zasię ludzik wygląda jakoby żuczek leśny: daleki, malutki, rękami macha, krzyczy, grzybale swoje zachwala, też siebie za człeka ma, a jak popatrzysz nań z tego końca, to tylko nogą nastąpić i już go nie będzie.
Drugi skrzypy w zalewie chwali, krzyczy, wydziera się — abo paprot kwaszony, abo pierniki, abo jeszcze co.
Tutaj orzeszki, tam płótna rozłożone, nici zwykłe, nici kraszone, łapcie w wiązkach; tam znowu skórki zajęcze abo wełna z koziełków: kupuj i rób walonki abo skarpety, jak potrafisz. Tam igiełki kościane, nożyki kamienne, wiadra kamienne i drewniane, uchwyty do garnców, hołoble, mietełki — co chcesz.
A tam cały rząd świetlakami handluje. Tutaj handlarze ważni, milkliwi, stoją, na brzuchu ręce złożywszy, spod brwi popatrują, gęby mają czerwone. Zagadkowe. Milczą. A dlaczego nic nie mówią? Bo przywykli. Świetlaki trzeba brać milczący, to się i przyzwyczaili. Postoisz, popatrzysz. Tracisz śmiałość. A taką masz ochotę, żeby pojeść tych świetlaków! Spytasz handlarza:
— Po czemu za sztukę?
Pomilczy, ustami porusza. Potym:
— Te — pięć. A te — po siedem.
Drogo, kurna!
— A nie fałszywe?
Znowu nie od razu powie:
— Ludzie brali i żyją.
A wierzyć mu czy nie wierzyć — sam człek nie wie. Potupta w miejscu… Odliczy piątkę myszy. Weźmie jednego świetlaka. Do gęby włoży. Słodki…! Eee, od jednego to może się i nie umrze. Najwyżej wyrzyga. Abo włosy wyjdą. Szyję rozedmie. Ale tak w ogóle, to się może i przeżyje. A czemu mateczka pomarła? Bo całą miskę naraz zapragnęła zjeść. Nikita Iwanycz cięgiem jej gadał: „Polino Michajłówno, a cóż to za niepohamowanie?! Niech pani nie je tych daktyli! Radioaktywne!”. Ale czy go posłuchała? Objadła się.
Teraz wszelako Benedikt myśleć o smutnych rzeczach nawet nie zamierzał. Wiosna od południowej strony jako ten kołaczyk się toczy, a z nią Nowy Rok! Święto i wesele. Żarty i śmiech. Ot i ślepcy też stłoczyli się pode płotem — jeden na łychach melodię wybrzdąkuje, drugi w fujarkę dmucha, a reszta śpiewa: Zawsze niech będzie słońce! Zawsze niech będzie niebo!
Też, znaczy się, wiosnę poczuli. Ichni przewodnik też się ożywił, orlim zwrokiem patrzy, surowo na ludków spoziera: no, kto tam piosenki słucha? Niech płaci, mimo nie przejdzie! Bo to nie brakuje chętnych, żeby posłuchać i nie zapłacić. Ślepcy od tego ślepcami są, że nic nie widzą. Śpiewają sobie, zawodzą, a ludzik, niektóry raz posłucha, zadowolnienie swoje dostanie i dalej uciekać, nie zapłaciwszy. Jak go mają ślepcy pojmać? Nijak! Ciemność jeno widzą, nawet w południe, nawet latem! Gdyby nie przewodnik, toby pomarli z głodu.
Benedikt strasznie pieśni ludowe lubił. Osobliwie, kiedy chórem śpiewali. Abo kiedy zawadiackie. Jak czasem ślepcy hukną: Kobieta zmienną jest jak wiatru tchnienie. Wabi spojrzeniem, A zdradza ciebie!
— to nogi na miejscu nie ustoją, same się w pląsy puszczają. A są jeszcze insze ładne: „Samson i Daniła”, „Czerwona rózga, biały kwiat”, „Wołga, Wołga, matka-rzeka”, „A ja kocham żonatego”. I różne takie.
Teraz Benedikt czuł się mądry i bogaty. Dlatego i bogaty, że mądry. Proszę, jak to on ładnie wymyślił — i wszystko się ułożyło. Myszy zebrał w wiązki — po pięć sztuk każda; ogonki poplótł w warkoczyki, sznurkiem wszystkie przetknął i tymże sznurkiem się przepasał. Idzie, a dumny taki! Dobrze jest. I jakoś niezwyczajnie.
Zwyczajnie to idzie człek sobie, drepce, na boki czujnie popatruje: nie ma gdzie jakiego naczalstwa? Jeśli w saniach jadą, to odskoczysz na bok, czapkę w garść i nuże się kłaniać. A gębę uśmiechem wykrzywisz, przymilnym takim. Oczęta też zmrużysz, jakobyś się radował. Wyrażenie w oczkach masz takie, jakobyś się dziwił: skądże to mnie, zwykłemu ludzikowi, takie szczęście, żem baszę spotkał. Choćbyś i po czterdzieści razy na dzień, choćby po pięćdziesiąt na niego się, heroda, natykał, a cięgiem dziwisz się, jakoby basza on nie baszą był, ale babcią, co podarki niesie.
Kłaniasz się, jasna rzecz, zależnie od urzędu. Jeśli mały basza, to głowę skłonisz i rękę na brzucho położysz.
Jak duży — to w pas: włosami w śnieg abo w kurz, a ręką łuk uczynisz. Jeśli Czerwone Sanie — Boże zmiłuj się. Nie, nie, nie. Tfu, tfu, tfu. Nie, nie.
Przejedzie basza, nakurzy, napaćka — i znowu można czapkę nadziać, rękawem gębę obetrzeć, i w porządku, swobodnyś. Na pysek możesz znowu dawne wziąć wyrażenie, zwykłe, złowrogie. Proszę bardzo: spluniesz, macią rzucisz w ślad za tamtym. Abo tylko burczysz: „Patrzcie go, rozsiadł się…”, chociaż właściwie co w tym złego? Stać przecie w saniach nie będzie! Abo dłużej: „Jeżdżą sobie…! Jeżdżą i jeżdżą, a po co tak jeżdżą, sami nie wiedzą!”. I też przecie od rzeczy, bo już tam basza pewno wie, po co jedzie.