Powiadali, że na południu jest sine morze, a na onym morzu wyspa, na wyspie domek, a w nim stoi złote wyrko. Na wyrku dziewczyna, co jeden włos ma złoty, drugi srebrny. Dziewczyna warkocz swój rozplata, a kiedy całkiem rozplecie, wtedy koniec świata przyjdzie.
Nasi słuchali, słuchali, potym rzekli:
— Co znaczy „złoty” i co znaczy „srebrny”?
A tamci: „Złoty” to jakoby ogień, a „srebrny” to jako blask miesiąca, abo na ten przykład jako się świetlaki świecą.
Nasi wtedy:
— Aha. No to jeszcze coś opowiedzcie.
A Czeczeńcy:
— Jest sobie wielga rzeka, pieszo trzy lata trzeba stąd iść. A w onej rzece mieszka ryba sinopiórka. Gada ludzkim głosem, śmieje się, płacze i pływa po rzece tam i sam. Jak w jedną stronę popłynie i się zaśmieje — wtedy zorza wstaje, słońce wychodzi na niebo i robi się dzień. A jak nazad popłynie, to płacze, mrok niesie ze sobą, ciągnie miesiąc na ogonie, a łuski onej ryby to gwiazdki.
Nasi znowu:
— A nie słyszeliście może, skąd się zima bierze, i skąd lato? Stara mówi:
— A nie słyszeliśmy, uczciwie powiem, żeśmy nie słyszeli. Ale prawda, że niejeden się temu dziwuje — po co zima, kiedy latem milej? Ani chybi za nasze grzechy. Stary jednakowoż pokręcił głową:
— Nie — mówi. — Wszystko musi mieć wyjaśnienie w naturze. Mnie — powiada — jeden podróżny to wyjaśniał. Na północy stoi drzewo, co wierzchołkiem sięga do samych chmur. Drzewo czarne, koślawe, a kwiatki na nim białe, maluśkie jako ten kurz. Mróz na tym drzewie mieszka, stary jest, brodę za pas nosi zatkniętą. Kiedy pora na zimę przychodzi, kiedy kury łączą się w stada i na południe odlatują, wtedy mróz bierze się do roboty. Skacze z gałęzi na gałąź, klaszcze i dogaduje: du du du, du du du! A potym jak nie świśnie: szszzzz! Wiater się wtedy podnosi i sypie na nas te kwiatki — to właśnie śnieg. A wy się pytacie: po co zima?
Nasi ludkowie powiadają:
— Ano, słusznie powiadacie. Tak być powinno. Ale ty, dziadku, nie boisz się tak drogami chodzić? A nocą jak? Leśnego licha nie spotkałeś?
— Oj, spotkałem! — powiada Czeczeniec. — Całkiem blisko widziałem, ot, jak was teraz widzę. To posłuchajcie. Zachciało się mojej starej pojeść świetlaków. Przynieś, przynieś, marudzi. A świetlaki onego roku urosły słodkie, ciągliwe. Tom poszedł. Sam.
— Jak to sam? — zdumieli się nasi.
— A tak to! — pochwalił się Czeczeniec. — Słuchajcie dalej. Idę sobie, idę, a tu się ściemniło. Nie żeby bardzo, ale tak szaro się zrobiło. Idę ci ja na paluszkach, żeby świetlaków nie spłoszyć, i nagle: szu szu szu! Co to? Patrzę: nikogo nie ma. Znowu idę. I znowu: szu szu szu. Jakoby ktoś ręką wodził po liściach. Tom się jeszcze raz obejrzał — znowu nikogo nie ma. Jeszcze jeden krok. I nagle widzę je tuż przed sobą. Dopiero co nic nie było, i już jest. Tylko rękę wyciągnąć. Nieduże takie. Mnie może po pas abo po cycki. Całe jakoby ze starego siana utoczone, oczka czerwono się świecą, a zamiast stóp ma łapki. I tak tymi łapkami po ziemi tupie i dogaduje: ciapu-ciapu, ciapu-ciapu, ciapu-ciapu… Oj, jakem uciekał! Nie wiem nawet, kiedym się w domu znalazł. No i nie dostało się starej świetlaków.
Wtedy dzieciątka, które tego słuchały, mówią:
— Opowiedzcie, dziadku, jakie jeszcze w lesie są siły nieczyste. Nalali staremu kwasu jajecznego, a ten zaczyna:
— Młodym był jeszcze, gorącą głowę miałem. Nie bałem się niczego. Kiedyś trzy bierwiona wraz obwiązałem łykiem, spuściłem na wodę — a rzeczka nasza jest bystra, szyroka — siadłem na nie i płynę… Słowo daję! Baby na brzeg się zbiegły, krzyk, pisk, wszystko jak trzeba. Gdzie kto widział, żeby człek po wodzie pływał? Teraz, jak mówią, ludzie drzewo drążą i puszczają na wodę. Jeśli to, rzecz jasna, nie łgarstwo.
— Nie łgarstwo, nie łgarstwo! To nasz Fiodor Kuźmicz wymyślił, niech się sławi imię jego! — wołają nasi, a Benedikt najgłośniej ze wszystkich.
— Może i Fiodor Kuźmicz. My tam nieuczeni, nie wiemy. Nie o to idzie. Niczego, powiadam, się nie bałem. Ani rusałek, ani wodnika-pęcherzyka, ani uparciuszki nadrzecznej. Nawet rybkę wierciłebkę złapałem do wiadra.
— Eee — powiadają nasi. — Tu jużeś, dziadu, przesolił.
— Prawdę mówię! Niech moja stara poświadczy!
— Prawda to — mówi stara. — Tak było. Oj, jakem go wyzywała! Wiadro mi zapaskudził, musiałam je spalić. A nowe przecie zanim się wydrąży, zanim się wygarbuje, nasmołuje i przesuszy trzy razy, i rdzą okurzy, i sinym piaskiem natrze — com ja się natrudziła, ręce sobie urobiłam po łokcie. A temu nic — bohatyr. Cała wieś potym chodziła na niego patrzeć. Nawet niektórzy się bali.
— To się rozumie — nasi na to.
Stary zadowolniony.
— Za to może jeden taki na świecie jestem — chwali się — żeby wierciłebkę tak blisko zobaczyć, ot, jak was teraz widzę, i zostać żywym: A co?! Wyrwidębem byłem. Waligórą! Nieraz to jak się rozedrę! Pęcherze pękały w oknach. A ile rdzy naraz wypić mogłem! Całą bekę.
A matka Benedikta, co siedziała tuż obok, mówi, przez zęby cedzący:
— A była z waszej siły jakaś konkretna korzyść? Zrobiliście kiedy coś społecznie pożytecznego?
Stary się obruszył.
— Co tam korzyść! Ja, kochana, za młodu mogłem na jednej nodze doskakać jak stąd — o — do tamtego pagórka! A nie żadna korzyść. Mówię ci, nieraz, jakem zakrzyknął, to słoma z dachów się sypała. W naszym rodzie wszyscy tacy byli. Mocarni. Niech stara powie, czy łżę. Mnie jak odcisk abo czyrak wyskoczy — to wielgi jako pięść. Nie mniejszy. A pryszcze to, powiadam ci, takie miałem. Takie! A ty mówisz — korzyść. Jak chcesz wiedzieć, mój tatko, kiedy się czasem po głowie podrapał, to pół wiadra łupieżu natrząsł.
— No, dobra, dajcie spokój! — nasi podnieśli szum. — Obiecałeś, dziaduniu, mówić o sile nieczystej.
Ale dziadek widać nie na żarty się rozeźlił.
— Nic wam nie powiem. Jak przyszliście słuchać… to słuchajcie, zamiast się wserniczać! Całe rozmarzenie mi zepsułaś. Pewnie to z Dawnych, poznaję po mowie.
— Oj, tak. — Nasi łypią oczami na matkę. — Z Dawnych… Dalej, dziadku, mówcie.
Czeczeniec opowiedział jeszcze o strachach leśnych, o tym, jak się ścieżki poznaje: które istne, a które zwodne, które jeno mgła zielona, zawierucha trawiasta, czarodziejstwo i omam — wszystkie znaki zdradził. O tym, jak rusałka o świcie śpiewa, swoje wodne pieśni gulgocze. Najsamprzód tak nisko, głęboko: y, y, y, y, y, potym wyżej: ouaa, ouaaa — pilnuj się wtedy, chłopie, miej na baczności, bo cię do rzeki wciągnie. A kiedy piosnka jej do pisku dojdzie: niuch, iiiich! — to już leć, ani się oglądaj. Opowiedział o łyku zamówionym i jak się go trzeba strzec; o Pysku, co ludzi za nogi chyta; i o tym, jak się rdzy najlepszej szuka.
Wtedy wysunął się Benedikt:
— Dziadku, a kysia widzieliście?…
Spojrzeli na niego wszyscy jak na głupiego. Nic nie powiedzieli. Nikt nic nie odrzekł.
Pożegnaliśmy nieustraszonego staruszka i znowu w gródku nastała cisza. Baczenie mieli odtąd większe, ale już nikt nas od południa nie napadał.
E, nie, my coraz częściej chodzimy na wschód od grodu. Tam lasy są jasne, a trawy-murawy — długie. W trawach są kwiatki modre i miłe, a jak się ich narwie, jak się je wymoczy, ubije i rozczesze, to nitki prząść można, płótna tkać. Nieboszczka matka bardzo była do tego rzemiosła małobystra, wszystko jej z rąk leciało. Nitkę wtyka — i płacze, płótna tka — ślozami się zalewa. Mówi, że przed Wybuchem wszystko było inaczej. Pójdzie się, powiada, do MARKIETU i bierze, co chce, a jak się nie spodoba, to człek nosem kręci, nie to co teraz. Ten ichni MARKIET był jako nasz Skład, tylko tam dobra wszelakiego było więcej i wydawali je nie w Dni Składowe, tylko cały dzień drzwi stały otworem.