A tak mówi się dlatego, żeby złość dłużej w sobie hołubić. Kiedy burczysz przez zęby i mamroczesz, i nasępiasz się, i jeszcze gębę na bok wykręcisz, to złość tak zdrowo, przyjemnie we środku poszczypuje. Coś mocnego chce się zrobić. Płot kopnąć. Abo sobakę. Abo chłopaczkowi w ucho dać. Siła jest różnych rzeczy. Rozmaicie można się wyrazić.
Ale bywa i tak, że i złościć się nie ma chęci. Smutek jakowyś we środku, jakobyś kogo żałował. To pewnikiem ta chwilozofia.
A dzisiaj od rana wstąpiło w Benedikta nowe uczucie. Czuł się mądry i bogaty, i ochotę miał, żeby wszyscy widzieli: idzie Benedikt mądry i bogaty. I szczodry. Zatrzymał się, ślepców posłuchał. Ci akurat zaczęli stare, skoczne: „Dwa dwanaście osiemdziesiąt pięć zero be! Dwa dwanaście osiemdziesiąt pięć zero we! Dwa dwanaście osiemdziesiąt pięć zero ge!” — posłuchał i rzucił im wiązkę myszy. Aha! Całą wiązkę! jak hulać, to hulać!
Potym dziadom proszalnym wiązkę — szast! Mało się nie pobili, migiem rozdarli jałmużnę na strzępy. Pociecha! Potym wzdłuż straganów poszedł, kupować smakołyki. O, zaraz widać szacunek… Przyuważyli…
Kłaniają się:
— Pozwólcie i do nas! Czemu dusza rada? Soczku z ogóreczków, panie, spróbujcie, soczek u nas najlepszy!
Spróbował tego soku. Wziął. Wszystkiego wziął, czego dusza zapragnęła: i zwykłego, i kwaśnego, i nadziewanego. Chlebiody ćwierć puda, koziego twarogu, świetlaków z pół tuzina, żeby bułeczkę upiec słodką. Wermiszelu kwaszonego. Rzepy. Grochu kraśnego i modrego. Dzban kwasu. Nakupił kobiałek, wszystkie prowianty w nie nakładł. I jeszcze raba najął, żeby cały ciężar do domu dodźwigać, a tak po prawdzie, nie tyle ciężki był on ciężar, ile ważność swoją pokazać chciał do woli. Że niby od królewskich piramid sięgam wyżej, rączek brudził nie będę dźwiganiem ciężkości. Obsługę zatrudniam. Kudy wam do mnie.
I od razu konfuzyja. Ci, co Benedikta nie znali, myśleli, że bogacz taki niezawodnie do sań siądzie, a skąd ma mieć Benedikt sanie?! Tak że niektórzy, kanalie, w kułak się podśmiewali. A ci, co go znali, pomyśleli, że to nie rab, tylko druh Benedikta, i dziwili się, że druh takie kosze taszczy, aże się ugina, a Benedikt ręce w kieszenie wsunął, idzie sobie, pogwizdujący, i nie pomoże. Chciał pochwalić się do lubości, a tu masz, nic z tego nie wyszło.
A po drodze Benedikt zważał, żeby przed raba nie wybiec. Niech no się tylko odwróci, to ten szast! i czmychnie w zaułek — z takim dobrem, jejku!! Szukaj potym wiatru w polu. Dlatego szedł Benedikt za rabem krok w krok, tylko pokrzykiwał: „Gdzie? Nie tutaj! Skręć! Skręć, mówię, sobaczy synu! W lewo! Wszystko widzę, wszystko widzę! Tu jestem! Baczenie mam!”. Takie różne.
Trwoga duża była. Ale doszli pomyślnie. Może rab, choć to rab, też wiedział, że daleko z takim brzemieniem nie ubieży, bo Benedikt go dopędzi i pobije. Benedikt, kiedy najmował go na targowicy, w rabskiej oborze, i kułaczyska swoje mu pokazywał, i gębą się srożył, i oczami wyrażał gniew przyszły, podejrzenie wszechogarniające i niezadowolnienie z całego rodu ludzkiego… Straszył.
Ale kiedy szli, nie omieszkał pomyśleć, jaki to sukces wielgi, kiedy rozumu człek użyje! Przez jedną noc zarobił sobie na calusieńki stół jadła. No? Teraz zrobić trzeba tak: bułeczek napiec, gości sprosić, dobrze by Oleńkę, no a jak się nie uda, można i Warwarę Łukiniszną, można kogo inszego z pracy. Warfołomieja można, który bajki świetnie opowiada. Ksenię sierotkę. Co prawda, nudno z nią, a i widok niespecyjalny. Sąsiadów chyba też trzeba. Tak, zaprosić z tuzin ludków, chatę omieść, świec nawtykać… Eee… nie: babę nająć, żeby podłogi zamiatała… Po cóż samemu kark zginać? Bułeczki zresztą też niech baba piecze. A zapłaci się znowu myszami. No i ślepców nająć! O, właśnie! Całą kapelę nająć. Siurpryza dla gości! Popiją, pojedzą, popląsają, potym może w zeskakankę się pobawią… Abo w dusibabkę. Ale nie na śmierć, tylko tak do połowy. Tak, a resztki pod podłogę, a myszy znowu naleci, aże strach. I znowu nałapać, a nałapawszy, znowu jadła kupić i jadło znowu tam! Pod podłogę! A spod podłogi — myszy! I znowu wymienić! I jeszcze! I jeszcze!
Ludkowie! Cóż to w końcu będzie? A będzie, że onym sposobem Benedikt tak się wzbogaci, iże tylko patrzeć, jak pracować przestanie!
Tak! I zacznie myszy pożyczać, i lichwę brać! Sługi najmie: jednych, żeby koło domu stróżowali, a i dom trzeba jasny, wysoki, piętrowy, z przyozdóbkami na dachu…! A drugich sług, żeby na stróżów baczenie mieli, śledzili, aby tamci nic nie wzięli! A trzecich, żeby na tych baczyli! A czwartych… No dobra, to już potym się pomyśli… I baby nająć, żeby gotowały… A jeszcze ślepców, żeby bez ustanku dudlili i brzęczeli, Benedikta weselący. Pomost im w kącie się zbuduje, żeby tam siedzieli i śpiewali przez dzionek cały… I łaźnię ładną zbudować… I do łaźni też muzykę wprowadzić… inszych ślepców… Myjesz się i myjący, słuchasz… I dziewkę draparkę nająć, żeby drapała po plecach i drugą, żeby włosy rozczesywała i piosnki mruczała… No, co by tu jeszcze? Tak! Sanie! I bramę do domu szyroką, i drzwi z zamkiem… Ej, raby, otwierać! Jaśnie pan jedzie! I wszyscy na twarz padają. Benediktowe sanie na podwórzec wjeżdżają i prosto do domu… A z domu na spotkanie wychodzi Oleńka, łabędzica biała: „Witaj, Beniu, mój skarbie, proszę do stołu. Już tak się stęskniłam… Aże oczka wypatrywałam…”.
Doszli. Uuuuch… Ot i co się przywidziało… Z naszej chatki, co tu gadać, marny dom. Rab postawił kobiałki w śniegu. Uśmiecha się. Benedikt odpiął zapłatę: wiązkę myszy. Popatrzył: widać, że rabowi na pysku igra nieuważanie. I rozmowa od razu się zaczęła nieprzyjemna…
Rab mówi:
— U kogo służysz?
Benedikt rozdarł się:
— Służę?! Ja ci dam: służę! Państwowy pracownik jestem. Nie żadne „służę”!
A rab:
— To dla kogo prowianty?
Benedikt:
— Dla mnie! Mam swoje gospodarstwo! Zaraz jeść będę!
A rab:
— Ehe. Swoje.
Wziął zapłatę. Wysmarkał się na śnieg, prosto Benediktowi pod walonki, i poszedł.
Ot i masz rabskie nasienie!! Rab zawsze rabem zostanie!! A dopędzić by go, zapłatę mu odebrać i po pysku nakłaść, jak się należy, i w śnieg wkopać za obrazę, za swywolę! Bydlak!! Benedikt szarpnął się, ale zaraz się zląkł: nie zostawi kobiałek bez nadzoru. Bo już ludkowie zaczęli się schodzić, na jadło patrzeć. Tfu! Splunął, wciągnął kosze do chatki.
To ci rabski pomiot, sukinsyn! Zrobił, gadzina, aluzyję, że i Benedikt chyba nie Benedikt, tylko czyjś rab, jako i on sam, i że niby jadło nie dla siebie kupił, ale dla pana, że chata to nie chata, ale szopa, może jaka komora. I marzenia jego wszystkie próżne: sań mu się zachciało… Nie, nie można tego tak zostawić! Dopędzić szybko, szybciutko i kopa takiemu!! Benedikt rzucił się na ulicę, patrzy tu, tam… Nie ma, przepadło rabisko, jakoby go nie było… A może się przywidziało?
Wrócił do wyziębionej, mrocznej chaty. Jak to czas przeleciał. Kiedy on sobie tam i sam chodził, słońce już zaczęło opadać. Pomacał piec: zimny. Nie warto by, co? Odsunął zasłonkę — no jasne… Złodzieje tu byli. Zwędzili płonące węgielki. Został jeno popiół zimny. No cóż…
Smętnie mu nagle się zrobiło. Jakoś odniechciało się wszystkiego. Siadł na taburet. Wstał. Otworzył drzwi i stanął, opierający się o nadproże. W piersi coś kwaśnego się zagnieździło jako choroba. Tak! Już wieczór. W środku dnia wieczór; ano, to właśnie jest zima. Blade niebo o zachodzie, na niebie gałązki drzew jakoby węglem nakreślone. Gniazda niby kołtuny. Zając się zerwał do lotu. W dole — smętna siność śnieżnych garbów, zasp, pagórów. Lichy, czarny płot jako stary grzebień. Jeszcze widoczny, ale kiedy zachód dogorzeje, to nic nie zobaczysz w tych ciemnościach. Od razu pokażą się gwiazdy, wypełni się niebieskie utwierdzenie ich słabym mlecznym światłem — jakoby się kto naigrawał. Abo my go nie obchodzimy, abo nie dla nas przeznaczone te światła niebiańskie. Co dojrzysz przy ich słabiutkim, martwym migotaniu?! Ani chybi nie dla nas, ludzi, one!