I ze wszystkim tak! Jakoby kto dla nas z całej bezmiernej przyrody mały kąsek wykroił: macie, ludkowie, kawałeczek słońca, kwiatek tulepan, trochę zielonej trawki, małych ptasząt na przydatek, i dosyć będzie. A całą resztę stworzeń schowam, w noc przyoblekę, mrokiem przykryję, w boru i pod podłogą, niby w rękawach, pochowam, małe światełko im zapalę, gwiezdne — im wystarczy, im dobrze. Niech tam szurgają, myszkują, piszczą, rozmnażają się i życiem swoim żyją. A wy, nuże, łapcie je, jeśli umiecie. Złapaliście? To jedzcie na zdrowie. Nie złapaliście — wasz kłopot.
Benedikt westchnął ciężko i sam swoje westchnienie usłyszał. O, znowu… Znowu w głowie jakieś rozdwojenie. Dopiero co wszystko było łatwe, jasne, szczęsne; rozmaite rojenia miłe. I nagle jakoby ktoś z tyłu podszedł, i całe to szczęście z głowy wydłubał… Jak pazurem wyjął…
Kyś to, któżby inszy? Kyś na plecy popatruje!
Benedikta aże zemgliło ze strachu, z niedobrego, ssącego w dołku uczucia. Zatrzasnął drzwi, nie doczekał zachodu, nie wetchnął do końca sinego, wilgotnego, wieczornego powietrza; pospiesznie zamknął się na haczyk, na zasuwy; potknął się w zatęchłym mroku o twaróg; zapomniał nawet zakląć; po omacku dotarł do wyrka i legł szybko, nóg nie czujący.
Serce mu biło. To kyś… Tak, to on. A nie żadna chwilozofia. Dobrze powiadają: kyś na plecy popatruje.
To on tam na gałęziach, w północnych lasach, w gęstwie nieprzebytej płacze, przeciąga się, przewąchuje, przebiera łapami, przyciska uszy, wybiera… wybrał! Miękko jako straszny, niewidzialny Kicio zeskoczył z gałęzi i ruszył, ruszył, ruszył — pod drzewami pełza zwalonymi, pod stertami konarów, cierni, skacze przez siwy, mchem porośnięty, zwalony przez zamiecie susz! Pełznie zwinnie, a susy daje długie; obraca się płaska głowina, z boku na bok przekręca, żeby nie zgubić, nie stracić śladu: tam daleko, w nędznej chacie, na wyrku, nalany krwią ciepłą jako kwasem, leży i drży, w sufit patrzący, Benedikt.
Blisko, coraz bliżej do domostwa! Jest już tam, gdzie zimowy wiater śnieg z ziemi podrywa, hula po wąwozach, gdzie zamieć śnieżne wiry po polach kręci, leci z wiatrem, miota się w zamieci! Nie zostawi śladu łap na śniegu, nie przestraszy ani jednego psa w podwórcu, nie spłoszy domowej gadziny!
Jest coraz bliżej — i krzywi się jego niewidzialny pysek, i dygocą pazury, bo głodny jest, głodny! Męczy się, męczy! Kyyyyś! Kyyyyyś!
Podkrada się właśnie do chaty, oczka zamyka, żeby lepiej słyszeć, i zaraz skoczy na stary dach, na wystygły komin. Już nogi pręży…
Ktoś stuka do drzwi: puk, puk, puk. Benedikt zrywa się, jakoby kijem zdzielony, i głosem strasznym krzyczy:
— Nieeeeeee!!
— Aha, zajęty jest pan, kochaneczku? To ja później zajdę — zza drzwi jakowyś znajomy głos: Nikita Iwanycz. Sam Bóg go zesłał! Sam Bóg!
KA
Przez tydzień miotał się Benedikt w gorączce — hańba i wstyd. Jakoby dziecię małe. Stary mu i ogień rozpalił, i bułeczek słodkich napiekł, i wrzątek podawał do picia. Sami we dwóch wszystko zjedli.
No i macie święto Nowy Rok. Przeszło, minęło, jakoby go nie było — taki żal, wszystko przegapili! A ludkowie, widać, weselili się na całego, pląsali: parami i w korowodach, i świeczki podług Ukazu palili, i rdzę pili. A po święcie, jako zwykle, rannych i okaleczonych w gródku przybyło. Idziesz ulicą i od razu wiesz, że święto było i wesele: ten na szczudłach kuśtyka, ten oko ma wybite abo mordę przekrzywioną na bok.
Benedikt, kiedy do zdrowia wrócił, frasował się: życie bokiem przeszło, nawet go nie powąchał — jak zawsze, jak zawsze! Taka krzywda! Przykrość wielga! Czy to nie szykował się, czy rozumu do sprawy nie użył? Zali myszy nie łapał, na strawę nie wymieniał? Przecie dobre dwa tygodnie żył w oczekiwaniu czegoś jasnego, radosnego: goście, świece, muzyka!
A życie nasze jakie jest? Trudy, chłody i wiatru świst! Prawda? Rzadko kiedy zasię święto wypada.
A on pewnikiem zaziębił się, naderwał abo co inszego — abo z głodu, abo co nieświeżego w Chacie Stołowej zjadł — kto tam wie? I od razu upały, gorączka, i gdzieście wy teraz, dni złote?
A Nikita Iwanycz mówi, że Benedikt to nie UROTYK. No cóż, jak nie urotyk, to nie, widać nie każdemu się szczęści. Tyle że przykro, aże ślozy ciekną.
A tamten jeszcze mówi, że to chwała Bogu, że zdrowszy będziesz, ręce-nogi zachowałeś, przydadzą ci się jeszcze, młodzieńcze nierozumny, wartogłowie, marzycielu — zbłąkany, jak i cała wasza rasa, całe wasze pokolenie i cały ludzki ród! A nie lubi on świąt naszych, oj, jak nie lubi!
Cóż z tego, że kiedy niekiedy szkodę kto poniesie? Inszym razem i na lodzie się poślizgniesz. Abo do dziury wpadniesz, na konar się nadziejesz abo zjesz co niezdrowego. A co to, od starości się nie umiera? Nawet Dawni Ludkowie, co po trzysta lat żyją, umrą tak czy siak. Nowi ludkowie się rodzą.
Pewne, że siebie to żal, aże serce się ściska. Co tam gadać. Krewnych, przyjaciół też żal, ale mniej. A obcych jakoś nie. Przecie to obcy. Jak można równać jednych z drugimi? Kiedy mateczka pomarła, Benedikt tak płakał, tak się trapił, że cały spuchł. A jak pomrze, no chociażby Anfisa Terentijówna, czyby płakał? Gdzie tam! Pogapiłby się, wypytał, szyję wyciągnąwszy, brwi na czoło dźwigający: Od czego pomarła? Objadła się czego, czy tak zwyczajnie? Gdzie chować ją zamyślają? I czy się ożeni teraz Polikarp Matwieicz z kim inszym, czy dużo po Anfisie Terentijównie dobra się zostało i jakiego. O wszystko wypyta, przecie to ciekawe.
A i na stypę poproszą — to też rozrywka. Jadło jeść będą. Do chaty zaproszą: wchodzisz, patrzysz, jaka to tam u nich chata, w którym kącie piec, gdzie mają okno, czy jest jakie ukraszenie — może ławę rzeźbioną ma jaki zbytnik, może chodnik farbowanymi nitkami wyszyty abo półkę przybili i na niej książki trzymają. Najesz się, napijesz, po chacie chodzisz, oczami łypiesz, do półki podejdziesz i książki oglądasz. Jak się ciekawa trafi, to o ścianę się bokiem oprzesz, nogą nogę okręcisz, w łeb się drapiesz, stoisz i czytasz. Tyle różnych rzeczy!
Ale samemu umierać się nie chce, nie ma gadania. Broń Boże! A tylko jeszcze straszniej, jeśli kyś. Teraz to jakoby kyś odstąpił, widać stracił Benedikta z oczu. A może to Nikita Iwanycz mu drogę przeciął i dlatego kyś odstąpił.
A dlaczego kyś straszniejszy od śmierci? Dlatego, że już jak umarłeś, to umarłeś, i koniec. Nie ma cię. A jeśli cię ten stwór zepsuje, to jeszcze żyjesz z tym! A jak to jest? Jak oni siebie sobie przedstawiają, jak tam im, tym zepsutym? Co tam w środku czują? CO?
A pewnikiem tęskność straszną, okrutną, niebywałą! Mrok czarny, czarniutki, ślozy jadowite, rzadkie, cieknące! Ot, jak niektóry raz we śnie bywa: niby leziesz, nogi za sobą wlokący, i cięgiem skręcasz w lewo — nie chcesz, a idziesz, jakobyś czego szukał, i im dalej idziesz, tym bardziej już po tobie! A powrotu nazad nie masz! Idziesz jakoby po dolinach pustych, paskudnych, a spod śniegu trawa sucha wystaje i szeleści! Cięgiem szeleści! Ślozy płyną a płyną, z twarzy na kolana, z kolan na ziemię, tak że i głowy nie podniesiesz! A gdybyś podniósł, to na darmo, bo patrzeć tam nie ma na co! Nie masz nic!