Выбрать главу

Te wszystkie sprawy Szakal zna, taka jego powinność.

Zaznajomił tedy Benedikta z Ukazem:

— Macie winszować.

Benedikt wyuczył się powinszowania: przeczytał raz, drugi; w sufit patrzący, powtórzył; potym na korze brzozowej sprawdził; potym oczy zamknął i jeszcze raz szeptem powtórzył, żeby już było na fest. Warwarze Łukinisznej wszystko uprzejmie powiedział:

— Życzę wam, Żono i Matko, i Babko, i Kuzynko abo insza jaka Ptaszynko, zdrowia, szczęścia, pomyślności w pracy i życiu osobistym.

Waśka Uszaty łokcie rozstawił i ze swojego kąta podejrzliwie słuchał, czy wszystko prawidłowo Benedikt mówi, czy wszystko zgodnie z Ukazem.

Warwara Lukiniszna cała czerwona się zrobiła: miło jej takie słowa słyszeć.

— Oj, kochany, dziękuję. A przyjdźcie no do mnie dziś wieczorem… Zupę uwarzyłam.

— Dzisiaj? Hm, nie wiem…

— Orzeszki zostały… Myszę zapiekę.

— No, sam nie wiem…

— A mysza świeżutka…

Benedikt się wahał.

— Przyjdźcie… Coś wam pokażę… w sekrecie.

Ot, jaka baba namolna. Ona i w sarafanie straszna, a kiedy szatki zrzuci i sekret pokazywać zacznie, to pewnie już tylko: za czapkę łaps i w nogi! Ale też ciekawość… Różne tam rzeczy…

— Doprawdy, przyjdźcie… Pogadamy o sztuce… Wiem, że jesteście zdolni do delikatnych uczuć… Macie, jak mi się zdaje, ogromny potencyjał.

Przymknęła swoje oczko jedyne. O, jaka… Benedikt nawet się spocił. Jak takie rozhowory podbechtują… I to w pracy…

— No, prawda, że nie najmniejszy… Skarg nie było… Wszystko czuję delikatnie… Ale skąd wiecie, jaki mam putencyjał?

— No… przecie tego ukryć się nie da…

— Wygadał się kto?

— Tak, często o was mówimy… W swoim kręgu, wiecie… Dzielimy się poglądami… Wszyscy się zgadzają, że ślicznie jesteście rozwinięci…

— O?!

— Tak… Siła się po was można spodziewać.

— Hm… A co to za krąg?

— Swoi ludzie… bliscy. Niektórych znacie.

Tak też właśnie myślał. Baby! Siądą w kółku i dalej rozhowory wieść o swoich babskich sprawach. Kto, z kim i kiedy. Nawet o Benedikcie mówiły! Chwaliły!

— Dzielimy się swoimi małymi sekretami — szeptała Warwara Lukiniszna.?!?! No no! Proszę, jak to u nich bywa! Cóż… Wiadomo… Ludzie samotni…

— A siła was tam? W tym kręgu?

— O, grupa jest nieduża, sześć osób… Nieczęsto udaje się nam zebrać, jesteśmy jednak ze sobą bardzo blisko…

— Jak w sześcioro, to pewnie że blisko, taka ciasnota… To wy na podłodze czy jak?

— Skądże, kto gdzie chce…

— No to jak wy tam…

— Jak się mieścimy? No, cóż, chatynkę mam miniaturową, to prawda. Kiedy wszyscy się zbiorą, wierzcie, czasem dosłownie jeden drugiemu na głowie siedzi!

— Aha… Przyjdę — szybko powiedział Benedikt. — Przyjdę, czekajcie.

Tak! Pilnie trzeba w łaźni napalić, umyć się, potym dzban rdzy zabrać, no bo jakże tak z pustymi rękami do cudzego domu, a potym… potym się zobaczy. Oj, co to będzie! Zaraz wszystkim powinszować… i do domu! Szakal nie zabroni — powiedziane jest przecie: rąk sobie nie urabiać. Benedikt ukłonił się Kseni sierotce:

— Życzę wam, Żono i Matko, i Babko, i Kuzynko abo insza jaka Ptaszynko, zdrowia, szczęścia, pomyślności w pracy i życiu osobistym. Ucieszyła się.

— Już tyle razy to dzisiaj słyszę, a mimo to — przyjemnie! Żeby tak każdego dnia!

Szakal łypnął na nią ze swojego kąta: swywolę wyraża. Ale powiedzieć nic nie można. Dzisiaj przykazano: winszować jeno, a nie obrażać. Nie szkodzi, jutro ją obsztorcuje.

— Przyjdźcie wieczorkiem na moje placki.

— Zajętym.

— Ach, jaka szkoda. Placki mam takie pyszne!

— Nie wątpię.

I ta to samo: aluzyję robi. Placuszki ma, patrzcie, pyszne! A jakże tak: i tu, i tam? W dwa końce się obrócić? A Oleńka ze swego taburetu popatruje… Trzeba i Oleńce powinszować… Z inszymi rozmowa łacno poszła, a z Oleńką jakaś bojaźń go naszła: zląkł się, kolana mu osłabły. Przysiadł się do Oleńki, wymamrotał:

— Życzę wam, Żono i Matko, i Babko, i Kuzynko abo insza jaka Ptaszynko, zdrowia, szczęścia, pomyślności w pracy i życiu osobistym.

A Oleńka cicho się zaśmiała:

— Jaka ja dla was żona?

— Tak stoi w Ukazie…

— A bez Ukazu?

Benedikt znowu się spocił: ot, macie Dzień Kobit, babskie Święto, ku czemu to wszystko zmierza… Oj, ten Fiodor Kuźmicz, niech się sławi imię jego… Ta go pewnikiem zaraz na Niny zaprosi…

— … bez Ukazu, znaczy się, nie ma szczęścia w życiu?

— Oleńko… Oleńko, ja bym chciał szczęścia w życiu i bez Ukazu…

— No więc jak?

— Ofiaruję wam rękę, serce i putencyjał — wyszeptał Benedikt. Sam się po sobie takich straszliwych, pięknych słów nie spodziewał: jakoś tak mu się wyrwało.

— Biorę — wyszeptała Oleńka.

— Bierzecie?!

— Biorę… Wszystko biorę…

Nic nie mówili… Cóż tu jeszcze jest do mówienia… Serce tak skakało… Oj, ośmielił się! Ośmielił! To ci dzionek dzisiaj!

Fiodorowi Kuźmiczowi — chwała!

No, to żegnaj mi, życie kawalerskie! Niedługoś hulał, Benedikcie Karpyczu! No i dobrze! Trzeba się ustatkować. Benedikt do domu wracał biegiem: jeszcze wcześnie, węgle w piecu nie ostygły, musi ich nabrać i w łaźni rozpalić… Bo i jakże: od przeszłego roku się nie mył! Nowego stylu oczywiście. Kiedyś liczyli rok od Pierwszego Stycznia, po staremu, a teraz przenieśli, czyli to wychodzi… Biegł, babom napotkanym się kłaniał — nie przywykł, ale trzeba. Powinszowanie wykrzykiwał. Wszystkim życzył zdrowia-szczęścia. Nikita Iwanycz dreptał mimo, drwa dźwigał — tedy i jemu dla żartu krzyknął: „Zdrowia szczęścia pomyślności, Nikito Iwanyczu! Żeby żadnego deszczu ani nic takiego!”. Stary nawet się odwrócił i splunął na ziemię. Aaa, myśli: Benedikt za babę go wziął! A to tylko żart!

Oleńka mieszka w inszej osadzie… Nie w naszej… My, o tutaj, a ona tam. Umówili się, że w Majowy Dzień Wolny przyjdzie do niej w gości, poznać się z rodzicami. Daj Boże, by pogoda była ładna, jasna… Spokojnego nieba nad głową! Nie to co dziś: błoto, deszczyk siąpi…

Przebiegł mimo sań, które ugrzęzły: beznadziejna jazda w taką pogodę. Na poboczu trójka kosmatych wygeneratów. Odpoczywają, zdjęli walonki. Rdzę kurzą, do ludków zęby szczerzą. Zobaczyli Benedikta.i zarżeli:

— Uciec przed zawałem!

— Jak nie dogonię, to się przynajmniej rozgrzeję!

— Dalej, szybciej, bo garaż zamkną!

To są stwory bez sumnienia. Zaczepiają ludzi. A odszczekiwać im to próżny trud: klną paskudniej niż my. Nikt z nimi się nie zadaje.

Z górki na górkę, uliczkami, a ówdzie to i ogrodami abo pod płotem przelazł, drogę sobie skracający. Tak dobiegł do domu, pozrzucał zasuwy, szybciej do chaty, szarpnął zasuwkę pieca: tli się! Tli się, kochaneczek! Zdążył! Zaraz tam rdzy trzeba nanieść, polan, drewek; rozniecić ogień, niech buzuje; a jak się rozigra, to do łaźni go przenieść. I wody nanosić, i mietła przeszłoroczna chyba się w szopie poniewiera, i myjka całkiem nowa gdzieś tutaj… była tu gdzieś… Gdyby teraz był żonaty, przybiegłby z roboty, a tu wszystko już przyszykowane, pająki wymiecione, mietełka rozgrzana. Tak, aleć żonatemu do bab to nie bardzo zręcznie… „Ty dokąd na noc, Benedikt, się wybierasz?” — „A ja właśnie… tego… muszę… o sztuce pogwarzyć…”. „Już ja cię znam! Widzicie go! Sztukmistrz się znalazł!..”. I mietłą go, mietełką… Czyżby on z Oleńką miał się bić? Nieee, u nich wszystko będzie przyzwoicie, inaczej to po co.