Tak, przyjdzie się i wszystko uszykowane, tyle że już dawnej swobody nie będzie. No i niech tam. Za to żona krasawica! A swoboda… cóż… Teraz niby swybodny, a myjki nie widać — czyżby ukradli? Nie, znowu się poszczęściło: znalazła się w łaźni pod kamieniem; zapleśniała krzynę, ale się znalazła. Co za dzień dzisiaj: wszystko się układa.
No i wyparzył się jak należy. Cały się myjką natarł, mietełką do czerwoności wychłostał, obejrzał ze wszystkich stron, a gdzie okiem sięgnął: krasawiec! Gdyby teraz sąsiad jaki zajrzał przez okienko, toby pozazdrościł. Nawet sam Benedikt pozazdrościł sobie. Nie dziwota, że baby go chwalą: „Ślicznie jesteście rozwinięci, siła się po was spodziewamy!”. Czekajcie, zaraz się wytrę i pędzę. No i cóż to, wszystkie sześć się zbierze czy jak? Nie szkodzi, da Bóg, to się uporam! Na głowach siedzą… no, no!
Węgle zgarnął na kupkę: tak może dłużej wytrzymają. Ale do rana, to chyba nie. Chociaż przecie u Warwarki można węgielków nabrać.
Ale po co? Rano i tak do roboty. Ej, ta krzątanina, daremne zabiegi! Benedikt znowu rozrzucił węgle: chroń Panie Boże od pożaru. Z tym ogniem przecie tak jest, że jak pogaśnie, to kładź się i umieraj. Ale jak rozgorzeje bez umiaru, to wszystko pożre, zniszczy, jakoby nic nie było! Taki jest ogień! Narowisty. Strawy mu trzeba, on tak samo jak człowiek, zawsze głodny. Cięgiem daj i daj! A jak go przekarmisz — to i ciebie zje.
Jeśli u kogo pożar się zdarzy, to ludkowie zbiegają się zewsząd, ze wszystkich osad; niektóry raz to i z najdalszych końców przybiegną. Zbierze się tłum wielgi, jako na Październikowy Dzień Wolny. Obstąpią dom, co gorzeje, staną, na piersiach ręce złożywszy, i patrzą… Milczą abo poszeptują: „Widzisz go, jak w górę strzela…”. „Patrz, patrz, tam, z rogu się zajmuje!”. A płomień naprawdę się wyrywa, miota, może nie strzela, ale, lepiej powiedzieć, jako drzewo rośnie, jako drzewo Jucha na wiosnę: pląsa i huczy, kręci się i kłębi, a z miejsca nie odejdzie. Obejrzysz się na ludków: stoją, oczy rozwarli, a w oczach im też ogień pląsa, odbija się, jak w wodzie jakiej, chlupie sobie. Tłum ma oczu tysiąc i w każdym woda z ogniem pluska, jakoby zorza na rzece; dziwnie to w duszy się zrobi! Nigdy woda z ogniem się nie schodzi, a tu proszę, co widać!
A jeśli Dawni w pobliżu się trafią, to biegają, łapią się za głowy, krzyczą: „Gaście! Gaście pożar!”. Ale jak? Jak go gasić? To mały płomyk wiadrem zalejesz, a jeśli ogień swoją siłę pokazał — to koniec. Czekać, póki się nie wypali.
Jeśli insze chaty się nie zajmą, to dobrze. Jak ogień już wszystko pożre, kłaść się zacznie, zasypiać — ludkowie rzucą się z wiadrami i z garncarni, kto co ma, żeby węgli nabrać i do siebie zanieść. Może u nich i bez tego piec ciepły, ale to nieważne. Co się ma zmarnować.
A niektóry raz to cała osada zgorzeje. Cóż! Trzeba życie zaczynać od nowa.
Umyty i sam sobie przyjemny zastukał do Warwary. Otworzyła wystrojona, spocona cała.
— Ach, to wy. Jak miło. Co to? Rdza? Oj, po coście się fatygowali… Rozejrzał się: zbytnic jeszcze nie było. Poczekamy. Stół nakryty: miski dwie i łychy też dwie. Garniec zupy.
— Siadajcie. Zaraz przyjdę.
Wyciągnęła z pieca brytfannę z myszami.
— Chyba się upiekły…
— To je drewienkiem pokłujcie.
— Racyja… W sam raz… Świeżutkie, dzisiaj łapałam.
— Cudownie.
Nalali rdzy. Zagryźli.
— Wasze zdrowie.
Jeszcze nalali. Wypili ze smakiem.
— Jaka świetna ta wasza rdza. Z bukietem.
— Bo ja wiem, gdzie zrywać.
— A gdzie zrywacie, jeśli to nie sekret?
— A na trzęsawisku. Za pekińczycką osadą.
— Tam gdzie Pierścień Sadowy?
— No właśnie.
— Tak daleko chodzicie!
— Ano prawda. Za to rdza świetna.
— Muszę i ja tam się wybrać.
Bab nadal nie było. Benedikt kaszlnął uprzejmie, w kułak.
— Goście przyjdą później czy jak?
— Nie, nie zdecydowałam się…
— A obiecywaliście?…
— Pomyślałam… że… lepiej sama wam najpierw odkryję swój sekret… Nie wiem, jak to przyjmiecie… Denerwuję się…
— No, ja niby też…
— Nie wiem, czyście zdolni docenić…
— Zdolnym — rzekł Benedikt, ale nie był pewien, czy jest zdolny.
— No, dobrze… Ale to sekret. Oczywiście, nikomu…
— Tak, tak.
— No, to zamknijcie oczy.
Benedikt zamknął. Warwara zaszeleściła. Coś stuknęło. Znowu szmer. Benedikt lekko odemknął jedno oko i jął podpatrywać, ale chyba nic jeszcze nie było gotowe, tylko cienie od świecy pląsały na belkach, więc znowu przymknął powieki.
— Pora nie pora — wychodzę ze dwora! — zaśpiewał Benedikt.
— Oj, poczekajcie… Jaki niecierpliwy…
— Pilno mi — skłamał Benedikt i do głosu filuterności przybawił. — Nawet bardzo pilno.
Nagle na kolana brzemię jakieś mu spadło, lekkie i pachnące pleśnią.
— O… popatrzcie…
— Cóż to jest?!
Koszyk nie koszyk, coś w tym rodzaju, w środku karty białawe, podobne do świeżej kory brzozowej, ale jaśniejsze, cieniusieńkie i jakoby śmieciem przysypane abo makiem.
— Cóż to takiego?!
— A bliżej popatrzcie!
Podniósł pod oczy. Śmieci takie równiutkie… jak nitki… Patrzył, dziwujący się… Nagle jakoby nitka się rozpadła i uderzyła w oczy: „i świeca, przy której czytała pełne trwogi i oszustwa życie…”. Rozwarł gębę: bukwy! Tak jest, bukwy! Napisane drobniutko, przy tym aże tak starannie, i nie brązowe, ale czarne… Poślinił palec, potarł korę: od razu dziurkę wytarł. Cienka, kurna…
— Ostrożnie, bo zepsujecie!
— Cóż to takiego…
— To książka… Starodawna…
— Aj!! — Benedikt zerwał się z taburetu, odrzuciwszy zarazę. — Co też wy!!! Zachoruję!
— Nie! Poczekajcie! Poczekajcie!
— Choroba!
— Nie!
— Puśćcie!
— Siadajcie! Usiądźcie! Wszystko wam wyjaśnię! Przysięgam! — Warwara Łukiniszna odrywała ręce Benedikta od zasuw, trzęsąc grzebyczkami. — To całkiem bezpieczne… Nikita Iwanycz potwierdził!
— A on co ma do tego?
— On wie! To od niego podarek!
Benedikt przycichł, nogi się pod nim ugięły, usiadł na taburet i wytarł nos rękawem, powstrzymując dygotanie. Nikita Iwanycz. Naczalstwo. I nie zachorował. Trzymał książkę — i nie zachorował…
— Bezpieczne… — szeptała Warwara. — Wiecie, to cudowny starzec… Taką wiedzę ma… Wyjaśnił mi, że to jest całkiem bezpieczne, że to po prostu zabobon… Wiecie, kiedy Wybuch się zdarzył, to wszystko uważano za niebezpieczne, promieniujące… No, słyszeliście… Dlatego zabraniali. Promieniowanie od książek…
— Jak się słucha Dawnych, to promieniowanie jest od wszystkiego — trząsł się Benedikt. — Nie, tu coś inszego…
— Ale Nikita Iwanycz wie. On ma… Gdyby naprawdę było niebezpieczne, to dawno by zachorował, ale przecie widzicie, że zdrowszy jest niż my dwoje…
— To dlaczego… dlaczego leczą? Tfu, tfu, tfu…
— To tradycyja taka. Tfu, tfu, tfu…
Oboje zapukali w drewno.
Boże zmiłuj się, Boże zmiłuj się. Nie jestem chory, nie chory, nie, nie, nie. Nie zachoruję, nie zachoruję, nie, nie, nie. Nie muszą, nie muszą przyjeżdżać, nie, nie, nie. W czerwonych opończach nie trzeba przyjeżdżać, tfu, tfu, tfu. Bosakiem mnie nie trzeba, nie, nie, nie.