Co robić. Poszedł. Nawet ciekawie będzie popatrzyć, jak to oni wszystko robią nie po ludzku.
Tłumek nieduży, z tuzin osób. Przeważnie wiekowych. Nie klną, nic takiego. Rozprawiają cicho. Liczka mają zafrasowane.
— Kto jest mistrzem ceremonii?
— Wiktor Iwanycz.
— Znowu Wiktor Iwanycz?
— A któżby inny? Ma olbrzymie doświadczenie.
— Ale transportu nie dostał.
— Nie dali. Mówią, że garaż zamknięty, zła pogoda.
— Zawsze znajdą jakiś pretekst.
— A toś pan nowinę powiedział.
— Znęcają się nad ludźmi.
— Co, jeszcze pan nie przywykł?
Wiktor Iwanycz, ichni mistrz ceremonii, nie jest stary; włos ma jasny, krótki, na bok zaczesany. Na gębusi niezadowolnienie. Rękaw czerwonymi nitkami obmotany, żeby go z daleka było widać. Nie basza, ale jakoby coś koło tego, tak że na wszelki wypadek Benedikt mu się pokłonił. Tamten brwiami ruszył: przyjął. Rzekł do Benedikta:
— Nie tłoczcie się.
Trumnę postawili na ziemi, koło dziury. Obok przytknęli taburet i poduszeczkę jasną na taburet położyli. Stanęli rzadkim półkolem, zdjęli czapki. Wiktor Iwanycz wybrał dwóch, pokazał palicem.
— Wy i… wy. Proszę. Proszę do warty honorowej.
Ogarnął tłumek surowym spojrzeniem i podniósł głos:
— Świecką panichidę ogłaszam za otwartą. Zaczynam!
A Dawni do niego:
— Zaczynajcie, zaczynajcie, Wiktorze Iwanyczu. Zimno.
Wiktor Iwanycz jeszcze podniósł głos i zaczął:
— Krewni, bliscy są? Poproszę do pierwszych szeregów.
Nikt nie wyszedł. Nie miała rodziny, znaczy się, całkiem jak Benedikt. Sama myszy łapała.
— Współpracownicy?
Nikogo. Jedna ptaszynka się wysunęła:
— Jestem sąsiadką. Doglądałam jej.
Wiktor Iwanycz na powrót przyjął zwyczajny ton i rzekł ze złością:
— Nie wyrywajcie się! Jeszcze was nie wywołałem.
— Ależ ja marznę! Dawajcie szybciej.
— Jak będziecie rozrabiać, to poproszę, żebyście opuścili pomieszczenie! — rozsierdził się Wiktor Iwanycz. — Trzymajmy się porządku!
— Słusznie! — zawołali ludzie. — Jest porządek, to się go trzymajmy! Bo się burdel zrobi. Jak zwykle. Tylko czas tracimy!
Wiktor Iwanycz wrócił do poprzedniego głosu. Podniosłego i donośnego, jakoby w lesie hukał:
— Sąsiedzi, domownicy? Proszę do pierwszego szeregu.
Sąsiadka, co się awanturowała, wybiegła naprzód. Wiktor Iwanycz na gębusię ciepła krzynę wpuścił: usta w kurzą dupkę złożył i pod oczami jakoby się zmarszczył. Ścisnął babie łokieć i powiedział:
— Odwagi.
Baba zapłakała. Wiktor Iwanycz znowu huknął:
— Odznaczenia bojowe, medale, ordery są? Nagrody ministerialne? Dyplomy instytucji państwowych? Odznaki? Pagony, baretki do orderów?
Nic nie było.
— Legitymacja partyjna, komsomolska, związkowa? Losy loterii państwowej? Obligacje rządowe? Książeczka pracy? Zaświadczenia ze związków twórczych? Nie ma? Prawo prowadzenia środków transportu? Ciężarowego? Osobowego? Traktora z przyczepą? Nie ma? Przydziały lokali spółdzielczych? Książeczki abonenckie? Opłat za gaz? Telefon? Antenę zbiorczą? Korekty rachunku?
Słowa wszystkie takie niezrozumiałe, śmieszne, aże strach. Benedikt nie wytrzymał, zachichotał, obrócił się do tłumku: chyba też się duszą ze śmiechu? Nie, ślozy leją strugami. Gębusie jakoby w dal jaką patrzyły. Baba jedna rączki załamała i szepcze: „Nie docenialiśmy jej… Nie doceniali…”. Nawet Nikita Iwanycz ślozy leje. Benedikt szepnął doń:
— Co wy, Nikito Iwanyczu? Starej wam szkoda?
— Cicho, Beniu. Milcz, proszę. To przecie całe życie… Boże… Takie ono jest… Całe życie ludzkie…
Zatrząsł się, otarł twarz rękawem. A Wiktor Iwanycz:
— Instrukcja użytkowania przyrządów gospodarstwa domowego? Nie ma? Telewizora? Kuchenki gazowej? Elektrycznej? Kuchenki mikrofalowej? Prymusa? Nie ma? Odkurzacza? Froterki? Pralki? Maszyny do szycia? Przyborów kuchennych?
— Jest, jest! Jest instrukcja! — zaszemrano w tłumie.
— Bardzo dobrze! Do pierwszego szeregu proszę! Co to za instrukcja?
— Maszynki do mięsa. Z wymiennymi nasadkami.
— Kładźcie tutaj. Tutaj. Na poduszeczkę.
Wyszedł starszawy ludzik, położył na czerwoną poduszeczkę kłak jakiś obszarpany, brudny, że za nic się nie przeczyta, i przycisnął kamuszkiem, żeby wiater go nie zwiał. Wtedy wszystkie baby w głos zaszlochały, zawyły jak pomylone. Jednej niedobrze się zrobiło, a tamci ją podtrzymali i przed gębusią rękami machali.
— Mężni bądźcie, towarzysze! — rzekł Wiktor Iwanycz. — Dobrze! Jeszcze! Kto jeszcze ma pamiątkowe przedmioty? Relikwie? Nie ma? Już wszystko? Przechodzę do części drugiej! TOWARZYSZE! — Tu Wiktor Iwanycz wydał z siebie głos potężny, jako u ślepowrona jakiego, aże Benedikt przysiadł i się rozejrzał. Tak, kurna, wrzasnął, jakoby tu nie tuzin ludków się zebrało, ale cały tysiąc. — Śmierć wydarła z naszych szeregów — ciągnął Wiktor Iwanycz — niezastąpionego pracownika. Światłego człowieka. Czcigodnego obywatela. — Wiktor Iwanycz spuścił głowinę na pierś i zamilkł. Benedikt przykucnął i zajrzał mu w liczko: płacze? Nie, nie płacze. Popatrzył na Benedikta ze złością. Znowu główką targnął i dalej gadał — Czuję gorycz. Wielką gorycz. W przeddzień pamiętnej rocznicy, dwóchsetlecia Wybuchu…
— Wiktorze Iwanyczu, Wiktorze Iwanyczu! — zaczęli szemrać Dawni. — Mówi pan zupełnie o czym innym!
— Jak to o czym innym? A, prawda. Przepraszam. To na inną okazję. Pomyliło mi się.
— To nie mylcie!
— A państwa proszę, żeby mi nie przeszkadzać! Bo tu przeszkadzają mi! — huknął na Benedikta. — Tłoczą się!
— To synek Poliny Michajłówny!
— Nie sprzeczajcie się, państwo! Dajcie mi dokończyć! W przeddzień… Wiktor Iwanycz zebrał się, znowu na gębie ponurości przybawił i stanął prosto z rękami po bokach.
— W przeddzień tragicznej rocznicy, dwóchsetlecia Wybuchu, który rozproszył i znowu zwarł nasze szeregi, odszedł od nas… odszedł… wielki, światły towarzysz, niezastąpiony obywatel, skromny, niepozorny pracownik. Gigant duchowy. Odszedł, ale jego dzieło nie umarło. Może i wkład Anny Piotrówny w dzieło odbudowy naszej Świetlanej Przeszłości nie był wielki… — Wiktor Iwanycz wskazał ręką poduszeczkę — niemniej jednak jest on widoczny, namacalny, ważki… Niech ci ziemia lekką będzie, Anno Piotrówno! Czy ktoś chce zabrać głos w imieniu społeczności dzielnicy? Wy, Nikołaju Maksymiczu? Proszę.
Wyszedł inszy stary ludzik, włosy mu na wietrze się rozwiewały. Zapłakany, wysmarkał się.
— Anno Piotrówno! Nieznana żołnierko frontu pracy! — zagadał jej wprost do trumny. — Jakże ty tak, Anno Piotrówno? No?! A co my?! Nie ceniliśmy cię! Nie interesowali się tobą! Myśleliśmy: Anna Piotrówna, no cóż, to Anna Piotrówna! Jakaś staruszka! Myśleliśmy, że będziesz z nami zawsze. Co tam zresztą, uczciwie mówiąc, złamanego grosza nikt za ciebie by nie dał! Komu ona potrzebna, myśleliśmy, drobna, złośliwa, komunalna staruszeczka, tylko pod nogami się plącze niczym psi grzybek, niech mi Bóg wybaczy!
— Ej, ej — zaczęli się burzyć ludkowie. — Łagodniej!
— De mortibus aut BENE aut nihil! — warknął ktoś nad uchem.
— Czego chcą ode mnie? — szarpnął się Benedikt. — Co takiego zrobiłem?
— To nie o tobie, nie o tobie, spokojnie, Beniu — Nikita Iwanycz powstrzymał Benedikta. — Stój spokojnie, nie kręć się.